Krym

14 stycznia 2013 21:15

2-16 września 2003



Cześć, niedawno wróciłem do Polski. Słyszałem, że jedziesz z Pawłem na ten Krym.
- No właśnie, jedziesz z nami?
- Nie wiem jeszcze. Na ile jedziecie, bo ja muszę być w Łodzi najpóźniej koło 16-tego. Na dwa tygodnie to chyba nie opłaca mi się jechać.
- Coś się wykombinuje, najwyżej wrócisz wcześniej...

Po małym poślizgu z powodu opóźnienia pociągu z Łodzi Kaliskiej, nie za wcześnie, nie za późno jesteśmy w Przemyślu. Jest nas sześć sztuk, bo oprócz Marcina, Pawła i mnie do wyjazdu dołączyły Kaśka, Gabrysia oraz Sebastian. Czekamy jeszcze tylko na koleżankę Marcina, która też zdecydowała się na wyjazd z nami, a dojeżdża z Warszawy. O jest. To ta dziewczynka żwawo pomykająca z dyndającym przy plecaku białym kaskiem petzla. O jaka sympatyczna i rezolutna. A jaka wygadana, czy aby nie za bardzo? Marcin skąd ty ją znasz?

Nie wiem co nas podkusiło do jechania autokarem? Stoimy na tej granicy już chyba godzinę. Zapomnieli o nas czy co? A w ogóle to co robi ta nowa koleżanka, ma jakiś dziwny telefon i w ogóle opowiada coś o jakiś Chinach i Tajwanie?

Lwów. Miasto symbol. Symbol braku pociągu na Krym. Pierwszy pociąg o dziewiątej rano. No cóż, kupujemy bilety i ruszamy do miasta w poszukiwaniu noclegu. Jako ciekawostkę pragnę tylko dodać, że w międzynarodowej kasie na dworcu nikt nie mówi po angielsku. Po wielce subtelnym, około dwu godzinnym spacerze zaczepiamy dwójkę Polaków, których widzieliśmy w autokarze. Kierują nas oni do Pani Marii, Rynek 14.
- To my skoczymy po zakupy!
- Dobra.




- Ty zobacz po ile to piwko, hrywna sześćdziesiąt. Ile to będzie na polskie?
- Czy ja wiem, jakieś zeta dwadzieścia...
- A wódeczka! To wychodzi coś koło czternastu zetek za litr!
- Mowa!!!
- Poprosimy panią uprzejmie czternaście piwek i dwie te wódeczki, tylko różne, jesteśmy przecież koneserami.
- Ty zobacz jakie śmieszne drinki, jak to się nazywa? 220 wolt?
- Poprosimy jeszcze takie dwa, zielony i żółty.
- To co płacę i idziemy?
- Czekaj kupię jeszcze chleb.

Dzisiejszego ranka nie o każdym z nas można powiedzieć, że ma umysł jak brzytwa. Podobno włączyli już wodę, można się umyć. Szybkie śniadanie, pakowanie i w drogę. Na odchodnym pani Maria radzi by jechać tramwajem numer 1. Tramwaj w Lwowie jest miejscem pracy dwóch osób, motorniczego i pani bileterki. Jako wzorowi turyści kupujemy u tej drugiej siedem eleganckich biletów po pół hrywny każdy. O konieczności zakupu biletów również na bagaż dowiadujemy się już od dwóch panów kontrolerów wsiadających 3 przystanki dalej. Po dosyć długiej dyskusji (niekoniecznie w języku tubylców), oraz po zastosowaniu wszelkich znanych nam technik mediacji, dochodzimy do porozumienia. Płacimy karę za 4 plecaki i jesteśmy wolni.



Pociąg z Lwowa na Krym jedzie dosyć długo bo 27 godzin. Nie odczuwa się w nim jednak trudów podróży. My mieliśmy bilety na tzw. platzkarte. Są to bilety imienne, a do każdego przydzielone jest jedno łóżko.  Pościel dostępna jest opcjonalnie po uiszczeniu opłaty w wysokości sześciu hrywien. Każdy wagon posiada swojego supervisor'a (kierownika), który opiekuje się znajdującymi się w nim pasażerami (nasz podobny był do Nicolasa Cage'a). W każdym przedziale znajdują się dwa łóżka na dole i dwa na piętrze. Dolne przedzielone są stołem. Ponadto każdy wagon uzbrojony jest w samowar, co w wydatny sposób ułatwia przygotowanie jedzenia. Jakby tego było mało, na każdej stacji możemy się spodziewać tłumu babuszek. Są to na ogół starsze damy, mieszkające w danej miejscowości i sprzedające na peronie przede wszystkim produkty żywnościowe produkcji własnej. Polecam gorąco. Na koniec jeszcze dobra rada. Na jakieś dziesięć minut przed każdą stacją supervisor zamyka toaletę. Otwiera ją dopiero gdy pociąg ruszy. W połączeniu z niekiedy dosyć długimi postojami, daje to w efekcie spore okresy czasu w trakcie których nie można załatwić tej jakże istotnej sprawy. O randze ważności tej informacji należy porozmawiać szczególnie z Marcinem, choć nie wiem czy zechce on wrócić myślami do tego okrutnego momentu.



Symferopol, miasto na Półwyspie Krymskim. Stacja końcowa. Spragnieni nowych doznań ruszamy na targ. Tam czekają już na nas winogrona, arbuzy, melony, bułki z kapustą, kiełbasy z orzechami i inne frykasy. W szale zakupów nabywam z Chinką nawet po bakłażanie z marchwią (nie polecam). Ogarnięci turystyczną gorączką miotamy się jeszcze przez jakieś dwie godziny, aż w końcu ktoś rzuca nieśmiałe pytanie dokąd my właściwie dalej jedziemy. Wybór nasz pada na Ałusztę, w której decyzja zostaje zmieniona. Jedziemy do Ałupki.




Mieszkamy w bloku na drugim piętrze. Do dyspozycji mamy dwie komnaty, łazienkę i kuchnię z całym wyposażeniem. Woda jest rano od 6 do 9 i po południu od 18 do 22. Nieźle. Nasz blok znajduje się w rzędzie najbliżej morza, do którego mamy jakieś 10-15 minut piechotą. To wszystko za 14 dolarów za dzień, czyli po dwa dolary od osoby. Dla mnie bomba.



Dzisiaj jedziemy do Nikity. Jest to ogródek skalny położony nieopodal Jałty. Dostajemy się tam za pośrednictwem trolejbusa. Prowadzi go dama "słusznej" postury, z mocno nabrzmiałą twarzą, często skrzywioną grymasem gniewu.  W odpowiedzi na moje grzeczne pytanie dotyczące lokalizacji skał wygłasza ona krótki komunikat: skałołazy nazad! Korzystając z tej jakże cennej porady ruszamy we wskazanym kierunku. Po dotarciu na miejsce zostajemy mile zaskoczeni jakością obicia dróg. Wszystkie mają porządne petzlowskie spity lub ringi.  Wszystkie linie kończą się różnego rodzaju stanowiskami, umożliwiającymi spokojne przewiązanie i zjazd na dół. Jakość skały również nie pozostawia nic do życzenia. Z początku miotamy się trochę bez ładu i składu. Może dlatego, że nikt nie wziął skałoplanu, który leży sobie spokojnie na kwaterze? Po jakimś czasie pojawiają się Słoweńcy i na dodatek mają wyczerpujące topo regionu. Obieramy sobie kilka celów i rozpoczynamy ich realizację. Doskonałą zabawę przerywa nam deszcz, który z kilku niewinnych kropel przeistacza się w regularną ulewę. W drodze powrotnej odkrywamy nieopodal naszego mieszkania wspaniały kompleks pałacowy, dawną posiadłość Woroncowa.

                            



- Może dzisiaj powspinamy się trochę w bezpośrednim otoczeniu morza?
- Jasne czemu nie



Simes to mała, ale bardzo urokliwa miejscowość, leżąca na zachód od Ałupki w kierunku Semferopola. Jak to na ogół bywa w kurortach pełno tu kawiarni, restauracji i sanatoriów. Wspaniała plaża leży naprzeciw wielkiego monolitu skalnego wystającego z wody na jakieś 80 metrów. Miasteczko otoczone jest wianuszkiem skał z których do wspinania przystosowane są dwie, leżące po jego zachodniej stronie. Pierwsza to wielki masyw o wysokości jakieś 100-120 metrów. Wygląda imponująco. Ma jednak jeden szkopuł, najłatwiejsza droga jaką na nim znaleźliśmy to 7a. Nieco niżej, zaraz nad morzem znajduje się druga skała. Nazywa się Skrzydło Łabędzia. Jest mniejsza i posiada drogi w zakresie naszych możliwości. Zatem zostajemy. Cały dzień mija nam na wspinaniu i kąpielach. W międzyczasie orientujemy się, że kawałek plaży na którym się znajdujemy, oraz kilka okolicznych upodobali sobie również naturyści. Co zrobić.


- To co jutro robimy?
- Nie wiem, pora chyba zmierzyć się z czymś większym.
- Chinka, pokaż te swoje skałoplany. Skąd one są?
- Z Forosu.
- Gdzie to?
- Jakieś dwadzieścia kilometrów w kierunku Sewastopola.
- Co tam jest?
- 320 metrowe ściany. Są piątki i szóstki, ale nie wiem jak z obiciem.
- Ile mamy kompletów kości?
- Dwa. Do tego 3 friendy.
- To chyba wystarczy nie?
- Spokojnie.


Panie, dej pan spokój. Ten dzień to kompletna porażka. Przede wszystkim za późno wstajemy, potem długo czekamy na autobus. Gdy dojeżdżamy już na miejsce okazuje się, że nie mamy nic do picia. Koniec końców pod ścianą lądujemy koło trzynastej. Wczoraj upatrzyliśmy sobie jedno 5B. Wbijam się pierwszy. Wyciąg ma wycenę V+, nie powinno więc być trudno. Co jakiś czas pojawiają się "stacjonarneje toćki", tamtejsze stałe punkty asekuracyjne. Są to wygięte blaszki o grubości około milimetra, zamocowane w ścianie czymś na kształt nita. Droga prowadzi ewidentną rysą. Po dwudziestu metrach dochodzę do pionowego zacięcia i... to by było na tyle. Próbuję różnych wariantów ale bez skutku. Jak to jest V+ to aż boję się pomyśleć jak wygląda VI. Zjeżdżam. Dla potwierdzenia mojej oceny wbija się Paweł, ale droga zatrzymuje go w tym samym miejscu. Dochodzi piętnasta, a my siedzimy pod ścianą, wystrojeni w sprzęt i nie wiemy co dalej począć.
- Dzisiaj i tak już nic nie zrobimy, wracajmy do domu.
- Czekaj, czekaj. Znajdźmy jakąś inną łatwiejszą drogę na jutro i obejrzyjmy ją sobie dokładnie zanim pojedziemy.
- Szczwany plan!
- A może zrobimy sobie pierwszy wyciąg, będziemy wiedzieć jak to wygląda. Mamy przecież jeszcze trochę czasu.
- Ok.
- Patrzcie ta jest fajna, prowadzi kantem i jest wyceniona na 5A!
- A najtrudniejszy wyciąg?
- Są dwa wyciągi V+, pierwszy w zacięciu a drugi gdzieś wyżej po płycie.
- Wygląda zachęcająco.


                        


Pobudka o wpół do siódmej rano. Jesteśmy już spakowani więc po szybkim śniadaniu możemy wychodzić. Po drodze kupujemy jeszcze wodę i coś słodkiego. Idziemy na drogę którą opracowaliśmy sobie wczoraj po południu. Pod ścianą jesteśmy przed dziewiątą. I tak to powinno wyglądać. Pierwsi wbijają się Paweł i Chinka. Ja z Marcinem idziemy jako druga para. Po pokonaniu pierwszego wyciągu, jak się później okazuje najtrudniejszego na drodze, reszta idzie jak z płatka. Nawet to płytowe V+ nie jest takie straszne, chociaż wszyscy zgodnie wyceniamy je na syte VI. Jeszcze tylko cztery niezbyt ciekawe wyciągi III/IV-owe i jesteśmy na szczycie. Szukamy jakiegoś piku, a tu niespodzianka. Okazuje się że zaraz za tą potężną ponad 300 metrową ścianą rozpościera się aż po horyzont rozległy płaskowyż. Na kwaterze pojawiamy się koło siedemnastej, uzbrojeni w stosowną baterię wody ognistej. Taki sukces trzeba przecież oblać, tym bardziej, że jutro dzień restowy.


                


W dzień restowy postanawiamy zrobić sobie wycieczkę w kierunku Jałty.
- To ma być to Jaskółcze Gniazdo? Ale bieda.
- Co ty, nie jest takie złe.
- Tłukliśmy się na piechotę dwanaście kilometrów żeby zobaczyć coś takiego, dej pan spokój!
- To co, lepiej było siedzieć w domu?
- Wygląda jak ze styropianu.
- A mnie się podoba.    

                


Dzisiejszy poranek jest wierną kopią tego sprzed dwóch dni. Znów jedziemy do Forosu. Wszyscy są mocno sprężeni, bo chcemy się jeszcze raz przystawić do 5B które nas wcześniej nie puściło. Kolejny raz wbijam się jako pierwszy. Po kilku przymiarkach udaje mi się pokonać zacięcie. Moja jego wycena oscyluje w okolicy skalnego VI1. Nie wiem jak innych. Chinka idzie jako pierwsza z drugiego zespołu. Odpada w zacięciu i wyłapuje lot głową w dół. Teraz oprócz starych ninja'i, z których wystaje jej pół dużego palca, ma jeszcze na łydce cudowną szramę po częściowo zdartej, a częściowo przypalonej skórze. Trudności trzymają równo na kolejnych wyciągach. Po czwartym dochodzimy do wygodnego stanowiska u podstawy uschniętego drzewa. Tu nasza droga krzyżuje się z inną, o trudności 6B, która wchodzi dalej na płytę. W naszym przewodniku jest ona opisana również skalą francuską, a jej wycena brzmi 7b+. 6B to 7b+, coś tu chyba nie gra? My idziemy dalej zacięciem. Kolejne trzy wyciągi robimy na własnej protekcji gdyż nie znajdujemy nic po drodze. Pragnę podkreślić, że tamtejsze "V-ki na własnej" nie należą do największych przyjemności. W końcu Marcin dochodzi do jakiegoś dziwnego spita (w tym przypadku to bardzo właściwe określenie). Dubluje go z kamienia zaklinowanego (własnoręcznie) w rysie i robi stanowisko. Z tego jakże przytulnego miejsca ruszam na ostatni wyciąg.
- Co tam masz?
- Uszko skalne, ale jest jakieś popękane, chyba zdubluję je friendem.
- Co ty, idź dalej, friend może ci się jeszcze przydać.
Te ostatnie słowa już wkrótce okazują się prorocze. Po pokonaniu przewieszki i trawersu wbijam się dziarsko na... kolejną przewieszkę (wyciąg o trudności V+?). Tu orientuję się, że do najbliższego przelotu mam jakieś trzy metry w dół i pięć w bok. W tym momencie robi mi się na zmianę zimno i ciepło. Na szczęście widzę przed nosem wspaniałą ryskę idealnie pasującą do mojego nieużytego wcześniej, jedynego frienda. Co prawda łapią tylko trzy krzywki, ale to mi wystarczy. Przelot jest, można iść dalej. Za chwilę jestem już na szczycie.
Wielka radość. Coś w tym jednak jest, że im trudniejsza droga, tym większa satysfakcja z jej pokonania.

                        


Żegnamy się z morzem. W Sewastopolu kupujemy bilety na "elektriczkę", lokalny pociąg osobowy którym zmierzamy do Bakczysaraju. W trakcie podróży jesteśmy uczestnikami wielkiego kiermaszu, oraz dwóch znamienitych koncertów. Wszystko to odbywa się oczywiście wewnątrz wagonu. Po dotarciu na miejsce zostajemy zaczepieni przez niepozornego jegomościa, Polaka. Pan Robert jest poetą, który od trzynastu lat interesuje się historią tatarów. Co roku przez około sześć miesięcy mieszka na Krymie, gdzie zajmuje się z żoną oprowadzaniem wycieczek z Polski. Zostajemy zakwaterowani u rodziny tatarskiej, mieszkającej na drugim końcu miasta i umawiamy się z Robertem na jutro, na wycieczkę do Czufut-Kale. Naprzeciw naszego mieszkania    

"...cień pada z menaru i wierzchu cyprysa,
Dalej czernią się kołem olbrzymy granitu,
Jak szatany siedzące w dywanie Eblisa"

Adam Mickiewicz "Bakczysaraj w nocy"


                


Ponieważ nie jest jeszcze późno idziemy się przespacerować w kierunku opisanych powyżej granitowych skał. Zabieramy ze sobą również szpej. Jak się później okazuje niepotrzebnie, bo choć dróg jest mnóstwo i są obite, to wszystko jest kompletnie poza naszym zasięgiem.  Choć pogoda straszy cały czas deszczem, nie pada. Pan Robert barwnie opowiada o odwiedzanych kolejno punktach wycieczki. Zwiedzamy święte miejsce Tatarów, gdzie dopada nas postrzelony artysta prezentujący swoją wystawę. Następnie zabytkowy monastyr, klasztor wykuty w skale. W końcu docieramy do Czufut-Kale, skalnego miasta. Są to głównie ruiny mieszczące się na rozległym plateau, które niegdyś były domem dla 50 000 ludzi. Do czasów obecnych zachowało się jedynie kilka budynków, dwa fragmenty murów obronnych oraz wspaniała, wyrzeźbiona w skale ponad tysiącletnia ulica. Oczywiście z ponad tysiącletnimi koleinami.


W ten sposób dopełnia się czas przewidziany na nasz wyjazd na Krym. Wieczorem pożegnalna impreza, gdyż nie wszyscy wracamy do Polski. Gabrysia, Marcin i Paweł zostają jeszcze pięć dni. Pojadą na wschód do Sudaku i Nowego Świata. My cóż, mamy już bilety i choć żal, trzeba się żegnać z cudownymi otaczającymi nas widokami. Pora wracać do domu.




Bartek Malinowski



Wystąpili:

Gabrysia Szymelfenig
Anna Rudakowska
Katarzyna Piłat
Marcin Szymelfenig
Sebastian
Paweł Cywiński
Bartosz Malinowski


W pozostałych rolach:

Pan Robert
Pani Maria
&
Kizia-Mizia


Wyjazd odbył się w dniach 2 - 16 września 2003 roku


Robokop Kanfor Atest Biznes w kadrze Satori Druk
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Polityka prywatności.