Wszystko albo nic, czyli Ultramaraton Podkarpacki 2018

7 lutego 2019 23:01

Wszystko albo nic, czyli

Ultramaraton Podkarpacki 2018


Po ostatnim starcie w UP w 2016 roku powiedziałem sobie, że do Rzeszowa już nie wrócę, chociaż organizację biegu uważałem za jedną z najlepszych, jakich doświadczyłem. A trzeba dodać, że UP w 2018 liczył dopiero V edycję. Jedynym, acz dobitnym powodem, była duża ilość asfaltu na trasie, która w połączeniu z ciepłą majową aurą potrafi ścinać białko w oku. To nie dla mnie – mówiłem. Wystarczył rok, żeby asfaltowe, mordercze etapy pozostały zwyczajnie mglistym wspomnieniem.

Kierunek Rzeszów. Wsiadam w caddylaka i cisnę, bo jak zwykle jestem spóźniony ;-). Po odebraniu pakietu pozostało mi tylko sprawdzenie wyposażenia na jutro, przygotowanie ciuchów i zatankowanie węgli na najbliższe godziny, czyli pizza party! Organizatorzy zaplanowali start o 2:00 w nocy, więc czym prędzej trzeba się kłaść spać, w zatłoczonej sali gimnastycznej.

01:55

Za kilka minut po raz drugi zmierzę się ze 115-kilometrową trasą rzeszowskiego ultramaratonu. W 2015 r. byłem siódmy w generalce, ale tym razem apetyt ostrzę na pudło. Więcej, przygotowywałem się ponad 2 miesiące do tego biegu, jakieś półtora miesiąca więcej niż zwykle! Odhaczam w głowie swoją ultralistę: żele w prawej kieszeni, baton z tyłu, muza w lewej, NRC jest, paznokcie obcięte, telefon naładowany, GPS odpalony, ściąga z czasówkami jest, buty podwójnie zasznurowane… no właśnie, buty. Z butami jest problem. To znaczy będzie, bo jeszcze w nich nie biegałem. Tak, serio. Nie biegałem. A jak mówię, że nie biegałem, to znaczy nul, nic, zero. Kupiłem je dwa dni przed startem, dlaczego? Długa historia. Czyli dopuściłem się czegoś, czego się nie robi w świecie ultra. To jak wyskoczyć z pędzącego pociągu i liczyć, że wpadnie się w kartony jak Hanka w „M jak miłość”. Trudno. Będzie boleć. Raz kozie śmierć!



Janusz Cłapiński. Po 6 km zaczęły się kręte wąskie ścieżki w lesie. Fot. Ultra Lovers. Jacek Deneka

3, 2, 1. Poszły konie po betonie. Licząca 51 osób grupa wystartowała tradycyjnie z rynku w centrum Rzeszowa. Tempo spacerowe. Bogu dzięki, że nie ma wśród nas sprinterów, bo trzeba byłoby gonić od początku. Biegnę swoje. W czubie. Na 4. miejscu. Dwóch zawodników blisko mnie, pierwszy jakieś 40 metrów przed nami. Policyjny samochód odprowadza nas na przedmieścia miasta. Wolno suniemy asfaltem. Temperatura idealna, póki co nawet lekko za chłodno. Słychać tylko rytmiczne uderzania butów o równiutkie podłoże. Świetlisty wąż biegaczy powoli rozciąga się. Skupiam się na swoich czarno-pomarańczowych świeżynkach na stopach. Pomimo topornego i masywnego wyglądu (laik z pewnością stwierdziłby, że obuwie przepisał ortopeda) zachowują całkiem przyzwoitą wagę i dynamikę. Biegnie się całkiem spoko, a co najważniejsze nie czuję żeby coś miało mnie obcierać. No halo! Tyle kosztowały, że nie mają prawa. Skręcamy w polną drogę, żeby po  mniej więcej 100 metrach wbiec w gęsty las. Pierwszy zawodnik po kilku minutach całkowicie ginie mi wśród drzew, a ja z kolei urywam się pozostałym. Zatapiam się w muzyce i pokonywanych kolejnych kilometrach. Póki co jestem drugi.

Biegnę starając się utrzymać równe tempo na podbiegach i zbiegach, tak żeby nie wyssać z siebie całkowicie energii. W końcu prawdziwą demolkę dla organizmu zaserwuje podany w pełnym słońcu asfalt. Dobiegam do punktu żywieniowego i mijam się z pierwszym zawodnikiem. Widać, daleko nie odbiegł, ma nade mną najwyżej 2-3 minuty przewagi. Przeżuwam arbuza i żartuję z wolontariuszami (na tym etapie jeszcze jest mi do śmiechu). Wybiegam. Wzrokiem odprowadzam punkt żywieniowy, kontrolując stworzoną przewagę. Miód malina. Zarobiłem kilka minut nad następnym za mną. Cisnę dalej wąskim asfalcikiem. Słońce powoli wstaje na horyzoncie i przyciąga na chwilę moją uwagę. Chłonę podkarpacki klimat, a moje myśli odpływają w niewłaściwym kierunku i… Cholera! Zgubiłem trasę! Szybko wracam do ostatniej widzianej taśmy. Nie wiem jak to robię, ale nawet nie wracam tą samą ścieżką, którą się zgubiłem. Brawo ja! Motyla noga! Kacze pióro! Włączam w zegarku track i po chwili udaje mi się ustalić miejsce mojego zgubienia. Jest! Tam! Biegnę i klnę w duchu jaka ze mnie pierdoła. No pierdoła, bo po kilku minutach doganiam zawodnika, który skorzystał z mojego błędu i wyprzedził mnie. Mijam go jak gdyby nigdy nic, wymieniamy kilka zdań i zostawiam go w tyle. Udaję, że nic mnie nie kosztowało jego dogonienie. Kosztowało, ale sprytnie to ukrywam. Sapię jak odkurzacz. Po chwili uspokajam oddech. Szybka ocena sytuacji i daję się dogonić. Na tym etapie nie ma sensu na siłę podkręcać tempa. Wpadamy razem na drugi punkt w Tyczynie. Patrzę na ściągę z czasówek, którą nabazgrałem niezdarnie długopisem na lewym przedramieniu i robi mi się słabo. Jesteśmy 15 minut szybciej od najlepszego czasu uzyskanego spośród pięciu edycji w tym punkcie. To może dużo nas kosztować. Zwalniam i wypuszczam zawodnika przede mną. Po kilku minutach ginie mi z oczu. Biegnę swoje. Mijają kolejne asfaltowo-polno-szutrowe kilometry, energetyczna muzyka sączy się w słuchawkach, a ja z rozmarzeniem wspominam przed chwilą zjedzonego arbuza. Coś pięknego! Gdyby nie to słońce, mógłbym powiedzieć: idealnie. Ale żarówa zaczyna doskwierać coraz bardziej. Zastanawiam się, dlaczego na takich „upalnych” ultra nie rozdają lodów w punktach odżywczych? Trasa wije się i „marszczy”. Na mniej więcej 40. kilometrze doganiam pierwszych dwóch zawodników, którzy zdecydowanie zwolnili, a może to ja przyspieszyłem? Z tej radości przeżuwam kawałek banana, którego złapałem na ostatnim punkcie. Niestety, nie miał zamiaru na długo zagościć w moim żołądku. Pochylam się i wypuszczam z siebie bananowo-wodną maź. Ble. „Nie pierwszy, nie ostatni raz” – pocieszam się w duchu i ruszam w pościg za pierwszą dwójką. Wbiegamy na szutrową drogę całkowicie skąpaną w palącym słońcu. Zero drzew, zero cienia. Tylko my, droga i pani słoneczko. Jak zahipnotyzowani pokonujemy kolejne kilometry. Doganiam ich chwilę przed punktem odżywczym. Wolontariusze jak leśne elfy wiją się wśród nas zasypując nas ofertą z menu. A bufet pierwsza klasa: ciastka, arbuzy, pomarańcze, cola, herbata, orzeszki słone. Ktoś nawet wyciągnął lody ze styropianowej przenośnej lodówki!!! Lody, o których chwilę temu marzyłem. „To dla pierwszych zawodników tylko”. W pośpiechu zjadam lody, które popijam herbatą. Oceniam sytuację. Mamy kilka minut przewagi nad resztą, ale to nie znaczy, że mamy tu tkwić jak na wczasach. W drogę panowie! Wybiegamy z punktu i przez następne 20 km będziemy biec razem. Zmęczenie i wysoka temperatura coraz bardziej dają o sobie znać. Dużo pijemy, niewiele mówimy, oszczędzamy siły. W głowie każdy kalkuluje kiedy tu się urwać, bo wiadomym jest, że ten radosny trójkącik kiedyś się skończy. Asfaltowa droga przechodzi w szutry, otwarta polna przestrzeń w leśny dukt. Staram się biec w cieniu drzew, chociaż i tak niewiele to daje, powietrze stoi. Na punkt w Zabłociu wpadam jako pierwszy z minutową przewagą. Kusi mnie, żeby usiąść, ale tylko uzupełniam wodę w bukłaku, łapię kubek coli i ruszam w kierunku następnego punktu. Chłopaki dopiero dobiegają. Odwracam się tak długo za siebie, aż któryś z nich nie zaczyna biec. Mam teraz jakieś 2 minuty przewagi, może kilkaset metrów. Oczywiście to wciąż niewiele, kiedy do końca jeszcze około 45 km. Najważniejsze teraz utrzymywać tę minimalną przewagę, a może i próbować ją powiększać. Odtwarzam w pamięci kolejne kilometry trasy i wszystko wskazuje na to, że niedługo powinien zacząć się asfaltowy horror. Tak, to ten sam odcinek, który 3 lata temu złamał mnie, na którym odpuściłem i straciłem kilka miejsc w generalce.



Janusz Cłapiński. Asfalt przed punktem na Grzybku (około 34 km, jeszcze nie "ten").
Fot. Ultra Lovers. Jacek Deneka

Kończy się las. Żar dosłownie leje się z nieba, a przede mną charakterystyczny wiadukt, po przekroczeniu którego około dwóch kilometrów prostej asfaltowej męki. Zaciskam zęby, co jakiś czas zaczerpniętą wodą z bukłaka spluwam na dłonie, chcąc je trochę schłodzić. Biegnę jak zahipnotyzowany. Nie odwracam się za siebie. Asfalt, słońce, prawa noga, lewa, łyk wody, prawa noga, lewa noga… niczym dobrze zaprogramowana maszyna pokonuję jeden z najgorszych odcinków na trasie. Dogania mnie rowerzysta – ktoś z organizatorów, mówiąc że chłopaki za mną są już mocno zmęczeni i zdecydowanie zwolnili. „Masz jakieś 2 km przewagi” słyszę i nie wierzę własnym uszom. Nie oglądałem się za siebie, bo byłem pewny, że są tuż za moimi plecami. Ta wiadomość dodaje mi sił. Przyspieszam. Dobiegam do Głogowa z kilkunastominutową przewagą. Punkt odżywczy usytuowany jest w szkole podstawowej, a wolontariuszami są uczniowie oraz nauczyciele. Dostaję ciepły posiłek – jedyny na całej trasie. Pośpiesznie zjadam genialną pomidorówkę (każdy ciepły posiłek po przebiegnięciu niemal 80 km jest genialny :-), uzupełniam płyny i ruszam dalej. Jeszcze fotka z wolontariuszami i jazda. Łapię na wyjściu kawałek arbuza i kubek pomidorowej. Do mety już z górki. Odprowadzają mnie dwie uczennice. Zaczynam truchtać i czuję, jak w moim żołądku rozkręca się niechciana dyskoteka. O nie, tylko nie to. Staram się uspokoić żołądek głębokimi haustami powietrza. Niestety, nie pomaga. Przystaję, kucam i wymiotuję na oczach zaskoczonych dziewczyn. „Spoko, nie martwcie się. To normalne”, wstaję i zaczynam biec dalej. Po 50 metrach wymiotuję znowu, teraz nawet się nie zatrzymując. Odwracam głowę i niczym z kranu przez ramię wylatują resztki pomidorówki. Dziewczyny nie wiadomo dlaczego postanowiły zawrócić ;-), a ja opłukuję usta wodą z bukłaka i zauważam, że do punktu dobiega kolejny zawodnik. OK, wciąż mam przewagę kilku minut, nawet ją jeszcze powiększę, bo na pewno zatrzyma się na jedzenie. Wybiegam z miasta. Wszystko albo nic. Przed punktem w Nowej Wsi – ostatnim przed metą – znowu dogania mnie rowerzysta. „Wciąż masz sporą przewagę, ale czwarty zawodnik zaczął przyspieszać”. Niedobrze, chociaż to było do przewidzenia, że ktoś rzuci się w pościg. Wbiegam na punkt dosłownie na sekundę, ktoś polewa mi głowę zimną wodą, w międzyczasie łapię pomarańcze, orzeszki i żelki. Przeżuwam wszystko nerwowo naraz. Popijam wodą. Ruszam. Czuję się już bardzo zmęczony, ale czas odpalić ostatnie zapasy energii – o ile jeszcze jakieś zostały. Wbiegam na przedmieścia Rzeszowa. Na długich, prostych odcinkach odwracam się, ale wciąż nikogo za sobą nie widzę. Mięśnie palą, ścięgna się „rwą”, żołądek chciałby czymś zwymiotować, ale już nie ma czym, a asfalt topi się pod nogami. Wydaję z siebie zwierzęcy krzyk, zaciskam silnie zęby i biegnę dalej. Chce mi się krzyczeć z bólu. Skupiam uwagę na żółtych taśmach, które wskazują drogę – oby ich teraz nie zgubić. Zegarek odlicza ostatnie kilometry, co chwila spoglądam na niego nerwowo z nadzieją, że kilometry będą nabijać się szybciej, niż biegnę. Wbiegam w charakterystyczną ścieżkę wiodącą wzdłuż ogrodzenia więzienia. Poznaję to miejsce, już naprawdę niedaleko. Na końcu ścieżki skręcę w prawo i wbiegnę na charakterystyczny wiadukt, z którego już prawie czuć metę. Na szczycie wiaduktu odwracam się i ku mojemu przerażeniu dostrzegam szybko poruszające się dwie sylwetki. Za szybko żeby to byli piesi, za wolno na przypadkowych rowerzystów. Wysoka temperatura, zmęczenie i stres nie pozwala mi dobrze ocenić sytuacji. Klnę pod nosem i rzucam wszystko na jedną kartę, nie dam się teraz wyprzedzić, choćbym miał zaraz umrzeć. Zrywam się do sprintu, chociaż po 110 km wcale nie przypomina to sprintu. Po chwili dociera do mnie, że mogą to być zawodnicy z innych dystansów. Nie ryzykując biegnę i nerwowo spoglądam na zegarek, na którym powoli topnieje dystans do mety. Przebiegam mostem przez rzekę, zbiegam schodami w dół i cisnę wzdłuż wody. Mijam siedzących nad rzeką rzeszowian relaksujących się w słońcu, które ze mnie wypala ostatnie siły. Zaraz będę w centrum. Wbiegam w gęsty labirynt rzeszowskich uliczek. Wypatruję deptaku, który zaprowadzi mnie prosto na rynek, gdzie czeka na mnie upragniona meta. Cały czas oglądam się za siebie, nogi włóczą już ze zmęczenia, łapią skurcze. Ktoś uśmiecha się na mój widok, skądś dobiegają pojedyncze oklaski i okrzyki „już niedaleko”. Poruszam się i wyglądam jak biegnące zombie. Klnę pod nosem „gdzie ta kur.. meta”. Nagle dochodzi mnie głos konferansjera, a ja reaguję na niego jak wygłodniały pies wyczuwający karmę. Wybiegam zza rogu ulicy, odwracam głowę w kierunku dochodzącego głosu i rozpoznaję wielką balonową bramę symbolizującą metę. Zrywam się w upragnionym kierunku, ostatni raz odwracając się za siebie mam pewność, że nikt mnie już nie wyprzedzi na ostatnich stu metrach. Wpadam na metę celebrując ten moment ostatecznym wydarciem paszczy. Radość przykrywa ból i zmęczenie. Opieram się o kolana, dyszę jak lokomotywa i polewam głowę zimną wodą, którą właśnie dostałem od wolontariuszy. Powoli dochodzi do mnie czego przed chwilą dokonałem…



Janusz Cłapiński na najwyższym stopniu podium. Fot. Ultra Lovers. Jacek Deneka


Podsumowanie:

  • Na dystansie 115 km wystartowało łącznie 51 zawodników. Bieg ukończyło 47 osób.
  • Zająłem 1. miejsce open z czasem 11:42:57.
  • Łączny dystans wyniósł 117 km z przewyższeniem +- 1804 m.
  • Ogółem uzyskałem trzeci czas wśród pierwszych zawodników startujących łącznie w pięciu edycjach.
  • V UP okazał się najcieplejszym ultramaratonem spośród wszystkich dotychczasowych edycji. 



Janusz "Dżony" Cłapiński

AKG Łódź


Robokop Kanfor Atest Biznes w kadrze Satori Druk
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Polityka prywatności.