Sperlonga
31.01. - 09.02.2003
W Polsce szaro, zimno i ponuro, do lata, zieleni, rozgrzanych słońcem skał jeszcze bardzo daleko. Trzeba było coś tym zrobić. Decyzja została podjęta - jedziemy do Włoch, cel: Ferentillo. Oglądane z niepokojem mapki pogodowe nie są zbyt optymistyczne, w dzień wyjazdu dostajemy wiadomość od znajomych, którzy wyjechali wcześniej: w Ferentillo spadł śnieg (pierwszy raz od 20 lat!) Co robić? Wszystko pozapinane na ostatni guzik- zrezygnować z wyjazdu? Nigdy!! Gdzieś musi być ciepło- a gdyby tak dalej na południe... Decyzja numer dwa podjęta: Sperlonga.
Męcząca podróż trwała ponad dobę. Południe Włoch powitało nas palmami i -
niestety, temperaturą +1 stopień, wiatrem i deszczem. W środku nocy
szukamy właściwego parkingu, zejścia na plażę i skał. Po blisko dobie
jazdy samochodem, w strugach deszczu i zimnym wietrze przeszywającym na
wskroś, nie jest to łatwe. Każdy marzy o śnie, a w głowie pojawia się
myśl, czy aby na pewno ten wyjazd, prawie 2000 km jazdy, miał sens...
Ostatecznie poszukiwania zakończyły się sukcesem, które szczerze mówiąc
przespałam. Co prawda odmówiłam kierowania załadowanym po dach
"poldkiem", ale w zamian przez wiele godzin nawigowałam. Żadna siła nie
była mnie w stanie wyciągnąć z autka - Makary, raczej średnio zadowolone
(wcale się nie dziwię) podreptały w strugach deszczu w dół na plażę, do
groty, a ja z moim chłopem zostaliśmy w aucie. Obudziło mnie świecące
prosto w oczy słońce i gorąco - ranek powitał niespodziewanie błękitnym
niebem, słońcem, ciepełkiem i niesamowitym widokiem na Morze Tyreńskie.
Schodzimy po schodkach (schodki wkrótce stały się przyczyną zakwasów w
łydkach, ponieważ liczyły prawie 300 stopni), z niedowierzaniem macam
rosnące obok kaktusy i palmy - kurczę, prawdziwe! Na dole długa pusta
plaża z żółtym piaseczkiem, przechodzę obok zakopanego do połowy
telewizora - wygląda bardzo surrealistycznie. Szukając Makarów, natykamy
się na znajomych - Klikiego i Kloperów - to oni uciekli z Ferrentillo
przed niespodziewanym atakiem zimy.
Widok ze schodków
nasze obozowisko plaża z wysokości ringu zjazdowego
Rozbijamy nasze obozowisko na plaży i ruszamy na "inspekcję". Już kilka kroków od naszych namiotów wyrastają skały: wapień, w przepięknym, ciepłym kolorze i zupełnie odmiennej fakturze od naszego "mydła" - szorstki w dotyku, obiecuje niezłe tarcie.
Za krzakami chowa się wejście do groty: Grotta d'Areonauta - ogromna! Z sufitu zwieszają się niesamowite stalaktyty. Zastanawiamy się czy w Polsce byłoby możliwe udostępnienie takiego tworu natury dla wspinaczy. Nie ma co czekać - idziemy łoić! Ciało zgnuśniałe przez zimę na początku reaguje opornie, palce muszą sobie od nowa przypominać co mają robić, jak się wiązało te cholerne węzełki? Nie mogę się nacieszyć, że jestem w takim miejscu- w Polsce zima, a tu wspinam się na plaży, za plecami szumi morze, obok mnie rosną kaktusy, a koniec drogi ginie w gąszczu czegoś palmowatego. Czy to naprawdę może być początek lutego?
zima? Jaka zima!
Wieczorem oglądamy piękny zachód słońca i... szybko zakładamy kolejne warstwy ubrania - to jednak jest zima i noce są bardzo chłodne. Już po pierwszej nocy przeklinam z moim chłopakiem brak puchowych śpiworów. Ja sobie radzę zakładając puchową kurtkę, Tibor - chcąc nie chcąc wybrał wariant na cebulkę i naładowany jak Michelinek ładował się do śpiwora aż po czubek nosa. Ranne wstawanie, zanim jeszcze słonko oświetliło plażę, wymagało pewnego samozaparcia i nie tak łatwo było opuścić z takim trudem wygrzany śpiworek. Ja miałam motywację w postaci przepięknych muszli wyrzucanych na brzeg, mój chłop nie miał żadnych i wstawanie szło mu dość opornie...
oj, ciężko było wstać
Kolejne dni mijają oczywiście na wspinaniu, pogoda dalej dopisuje, choć zimny wiatr zmuszał asekurującego do ciepłego ubierania się. Pewne obawy wzbudzały w nas stanowiska zjazdowe - nie było tam koluch, ani "baranich rogów", ale po prostu karabinki, w które wpinało się linę. Karabinki nie były zakręcane i w dodatku odznaczały się tzw. pamięcią i to dość oporną i trudno było je zamknąć. Budziło w nas to spory niepokój. Wieczorki spędzaliśmy w namiocie u Makarów na wspólnym gotowaniu, obgadywaniu załojonych dróg i opijaniu naszych prywatnych wspinaczkowych sukcesów.
Po trzech dniach poczuliśmy niejakie zmęczenie, więc ruszyliśmy do
odległego około 120 km Rzymu. Pogoda spłatała nam psikusa i starożytne
Forum Romanum zwiedzamy w strugach deszczu - jedynie Makara nic nie było
w stanie zniechęcić i nie zważając na pogodę i bierny opór całej reszty
oglądał każdy kamień z każdej możliwej strony z niesłabnącym
entuzjazmem. Szalał ze swoim nowym aparatem do tego stopnia, że nawet
głowa jego żony posłużyła jako statyw (wybacz Makar, nie mogłam się
powstrzymać :-) ). Powrót wieczorem na plażę po chwilowym przeskoku w
cywilizowany świat był - przynajmniej dla mnie - odrobinę przykry. Znowu
schodzenie po tych przeklętych schodkach, dreptanie przez plażę do
zimnego namiotu, ładowanie się do zimnego śpiwora pełnego piasku - to
nie była miła perspektywa. Na szczęście ranek przyniósł dobry nastrój,
cywilizacja znów wydawała się być na końcu świata, a skały były tak
blisko...
poranna rozgrzewka? ja latam!
Po załojeniu wszystkiego na plaży, co leżało w zasięgu naszych możliwości postanowiliśmy zaatakować grotę. Jeśli komuś marzą się drogi w przewieszeniu, a nie rajcuje go wspinanie po "pitach" - Grotta d'Areonauta na pewno go usatysfakcjonuje. Każdy znajdzie tu coś dla siebie i pogromcy extrem i mniej wymagający wspinacze, tacy jak my. Piękna i bogata rzeźba, duże klamy, dziury, stalaktyty- to wszystko dostarcza wyjątkowych wrażeń. Razem z nami podążył Kliki, który nie był w stanie dostosować się do nieco odmiennego trybu bycia, życia i komunikowania się ze światem stadka Kloperów.
Makary upodobały sobie drogę, której atrakcją był wielki stalaktyt, stanowiący idealne miejsce restowe - wystarczyło tylko objąć go nogami i rękami- Ani tak się spodobał ów wytwór natury, że następnego dnia uskarżała się na siniaki po wewnętrznej stronie ud.
Makar w akcji
Podczas następnego dnia odpoczynkowego samochód wiedzie nas w drugą
stronę - kierunek: Neapol, a konkretnie Pompeje. Ponieważ autostrady we
Włoszech są dość drogie, postanawiamy przebić się przez miasto. Pomysł
zakończył się trzygodzinnym błądzeniem po Neapolu, które choć było dość
przyjemne i pozwalało z bliska poobserwować życie miasta, to nie polecam
osobom o słabych nerwach i bardzo przywiązanych do wyglądu swojego
samochodu - dlaczego? No, cóż Włosi mają bardzo specyficzne pojęcie
zasad ruchu drogowego - czerwone światła, pasy, linie ciągłe, wszelkie
zakazy- po prostu ignorują. To niewątpliwe jest przyczyną wyglądu
włoskich autek: nie zauważyliśmy ani jednego niepoobijanego samochodu.
Większość nie posiadała lusterek, albo posiadała je w stanie tak
katastroficznym, że nie nadawały się do niczego. Zresztą - póki samochód
jeździ, działa klakson i lewy migacz (Włosi namiętnie go włączają
wtedy, gdy wyprzedzają, wtedy, gdy skręcają w lewo a ponadto podczas
jazdy w prawo i na wprost. Doszliśmy do wniosku, że jeśli Włoch nie ma
włączonego lewego migacza - najprawdopodobniej przepaliła mu się
żarówka) - to znaczy, że wszystko jest ok. Ania podczas naszego rajdu
przez Neapol wygłosiła złotą myśl, która naszym zdaniem powinna znaleźć
poczytne miejsce we włoskim kodeksie drogowym: póki widzisz tylnie
światła samochodów - wszystko jest w porządku.
Pompeje - chwila zadumy nad ulotnością życia...
Sperlonga pożegnała nas pięknym zachodem słońca
Ostatni dzień naszego pobytu był bardzo ciepły - o tym, że to jednak nie lato przypominali nam Włosi spacerujący po plaży w puchowych kurtkach:) Ostatni spacer po plaży, ostatnie zbieranie muszli, ostatni wspin, ostatnie podejście po 278 schodkach, ostatnie spojrzenie na morze i...do domciu.
Aga-cka
I jeszcze parę fotek na deser.
hm...trochę duża dziura, nie?
wspina na plaży
Kliki w Grotta d'Areonauta
to chyba nie był dobry dzień na wspinanie...
Ania
w słonku
jeszcze jeden widoczek