Islandia - Trawers Lodowca Vatna - relacja Piotra Pustelnika
WYPRAWA „Islandia – Trawers lodowca Vatna – Śladami Amundsena”
W dniach od 6 do 16 czerwca 2015 r. działała na lodowcu Vatna jednoosobowa wyprawa Akademickiego Klubu Górskiego. Jedynym uczestnikiem wyprawy był Piotr Pustelnik. Celem wyprawy było dokonanie trawersowania lodowca w jego południowej części. Wyprawa była pierwszym etapem przygotowań projektu „Trzy kroki do Bieguna”, którego celem jest zdobycie przez łodzianina Bieguna Południowego. Historycznym guru projektu jest legendarny norweski polarnik, Roald Amundsen, m.in. pierwszy zdobywca Bieguna Południowego.
Mapa Islandii
Oto krótka historia wyprawy:
Wylądowałem na lotnisku w Keflaviku, 39 km od stolicy Islandii, Reykjaviku, o godzinie 2 w nocy. Widno jak w dzień. Po długim oczekiwaniu odebrałem moje bagaże; dwie duże torby sprzętowe i narty. Do miasta dojechałem w godzinę później. Byłem święcie przekonany, że w hostelu wszyscy, z recepcjonistami włącznie, będą spali jak susły, ale srogo się pomyliłem. W recepcji huczało jak w ulu a w ogródku przed hostelem odbywała się impreza na całego. Mimo hałasu i światła dziennego zasnąłem jak zabity zmęczony podróżą z nocy w dzień.
Rano spotkałem się z przewodnikami z agencji przewodnickiej Asgardbeyond. Dyskutowaliśmy o trasie trawersu. Okazało się, że ten rok jest znamienny ogromnymi jak na lodowiec Vatna opadami śniegu, które odcięły całą północną część obrzeża lodowca od dojazdu samochodem terenowym. Nawet super4x4 z ogromnymi kołami. Jedyną dostępną opcją było wykonanie pętli z południowej części lodowca Skalafell, wejście na środek lądolodu i przez najwyższą część lądolodu, niedaleko od Hvannadalshnudur (2115 m), zejście w okolicy Skaftafell. To dawało dystans zbliżony do pierwotnego, czyli około 120 km i było dostępną i bezpieczną opcją trasy. Wprowadziliśmy dane o trasie do urządzenia GPS i nanieśliśmy na mapy. Sprawdziliśmy działanie środków bezpieczeństwa czyli telefonu satelitarnego i lokalizatora satelitarnego SPOT. Wszystkie terminy kontaktów, dane meteo zostały ustalone. Pozostało sprawdzić i spakować sprzęt i następnego dnia ruszyć w drogę do początku wędrówki.
Pakowanie rzeczy przed drogą do czoła lodowca (fot. Piotr Pustelnik)
Następnego dnia rano wsiadłem do terenowego Nissana i ruszyliśmy sławną
islandzką „jedynką” do Skalafell. To około 400 km drogi. Po drodze ślady
erupcji wulkanu z 2010 roku i ogromne księżycowe krajobrazy,
pozostałość po powodzi lodowcowej z 1997 roku. Powódź spowodowało
rozgrzanie pochodzenia wulkanicznego spodu lądolodu Vatna i powstanie, a
następnie opróżnienie ogromnego jeziora pod lodem. Wypływająca do
Atlantyku woda utorowała sobie drogę niszcząc wszystko w pasie o
szerokości kilkunastu kilometrów.
Lodowiec Vatna widziany z daleka (fot. Piotr Pustelnik)
W tle Hvannadalshnudur – najwyższy szczyt Islandii (fot. Piotr Pustelnik)
Samochór odjechal, a ja zostalem sam (fot. Piotr Pustelnik)
Czas rozpocząć wędrówkę (fot. Piotr Pustelnik)
Około piątej po południu wylądowałem na krawędzi lądolodu i tu skończyły się wygody, a zaczęła się przygoda z lodowcem. Kierowca zawrócił samochód i szybko odjechał, a ja zostałem. Zdecydowałem, że wystartuję, bo to według Islandii środek dnia :-). Zapiąłem narty, założyłem chomąto na sanie i w drogę. Start był ostro pod górę, więc na wstępie spociłem się jak szczur. Ale po kilometrze zrobiło się w miarę płasko, więc marsz nie był już taki wysiłkowy. Po drodze minęli mnie jadąc na ciągniku lodowcowym turyści, radośnie machając łapkami. Na szczęście ciągnik szybko się oddalił i zostałem sam. I tak już było do końca marszu :-). Po pięciu godzinach drogi rozbiłem swój pierwszy biwak. Pogoda jak na Islandię idealna, czyli słaba, ale widoczność i brak wiatru i opadów.
Mój dom przez całą drogę (fot. Piotr Pustelnik)
Drugi dzień nie był już taką sielanką. Od rana wiatr i mgła absolutna. Ruszyłem nieco później niż powinienem. Warunki zrobiły się już trochę polarne. Silny, przeciwny wiatr i drobny, uciążliwy opad śniegu. Po siedmiu godzinach ustawicznego sprawdzania GPS-em i kompasem kursu postanowiłem zabiwakować. Godzinę budowałem murek przeciwwiatrowy i stawiałem namiot. Trzy godziny później wiatr, który wcześniej nie przekraczał 60 km/h, wzmógł się do 80-90 km/h. Całym sobą trzymałem ścianki namiotu, a i tak wiatr robił co chciał ze stelażem. W pewnym momencie materiał tropiku trzasnął i zobaczyłem rozdarcie długości około pół metra. No, zrobiło się mocno niemiło. Za chwilę drugi trzask i namiot złożył się jak domek z kart. „No to po namiocie” – taka była moja pierwsza myśl. Ale od czego wieloletnie górskie doświadczenia. Ubrałem się i wyszedłem na ten huragan. Okazało się, że stelaż wypiął się z mocowań, ale poza tym wszystko było OK. No, z wyjątkiem rozdarcia. Nie bez trudu, pozapinałem i umocowałem tropik i namiot odzyskał pierwotny wygląd. Nadzieja, że nie wszystko stracone odżyła. Do 10:00 rano wiatr hulał jak szalony. Potem zelżał i zrobiła się cudowna, słoneczna pogoda. Szybko zszyłem namiot, spakowałem się i o czwartej po południu wyruszyłem delektując się widokami, czyli czystego lądolodu bez jakichkolwiek gór. To jest bardzo specyficzne doznanie, jeśli całymi dniami nie widzi się niczego innego niż lód i śnieg po horyzont. Dzieki takiej empirii przekonałem się, że to lubię i nie nuży mnie to.
Krajobraz mało urozmaicony (fot. Piotr Pustelnik)
360 stopni, a obraz taki sam (fot. Piotr Pustelnik)
Następne dni, czyli od trzeciego do siódmego, były w zasadzie takie same. Rano śniadanie, zwijanie biwaku, ustalanie azymutu i ośmiogodzinny marsz we mgle. Przed wyjazdem zakładałem, że powinienem przechodzić do 17 km dziennie. W trasie obudził się we mnie duch współzawodnictwa z harmonogramem i przechodziłem więcej, czyli około 18-20 km. I, o dziwo, nie miałem zakwasów, bólów w nogach, w mięśniach brzucha, ramion etc. Słowem, było OK. Od piątego dnia zmieniłem sposób odżywiania się. Zacząłem jeść więcej dań mięsnych, więcej tłuszczu, a mniej słodyczy. O dziwo, poczułem się mocniejszy.
Zupa najlepiej smakuje przy muzyce (fot. Piotr Pustelnik)
Pod względem bezpieczeństwa marszu po bądź co bądź lodowcu, lądolód Vatna w tym miejscu był bardzo gładki i pozbawiony szczelin. Teren nie wskazywał na możliwość występowania dużych i głębokich szczelin. Czułem się bardzo pewnie.
O północy na lodowcu (fot. Piotr Pustelnik)
Na trzy dni przed końcem osiągnąłem szczyt Sneigen, drugi co do wysokości na Islandii. Poprzedził to wielogodzinny, bardzo wysiłkowy marsz pod górę, który bardzo dał mi się we znaki. We wzmagającym się wietrze osiągnąłem szczyt i natychmiast zacząłem zjeżdżać w stronę wyjściowego plateau pod Hvannadalshnudur. Prawie natychmiast sanie najechały na mnie i zaliczyliśmy polarną odmianę „grupy Laokoona” czyli misterny supeł sań, mnie, linek i innych elementów wyposażenia. Dobrych kilka minut wyplątywałem się z tego galimatiasu.
Widok z drugiego szczytu na pierwszy (fot. Piotr Pustelnik)
Ostatni dzień, a zaczął się jak pierwszy (fot. Piotr Pustelnik)
Następnego czyli przedostatniego dnia w pięknej na chwilę pogodzie
zacząłem schodzić w stronę popularnego szlaku na Hvannadalshnudur. I jak
za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki zobaczyłem czarne plamki na
lodzie, które okazały się grupą turystów idących na szczyt. Nie wiem,
kto był bardziej zdziwiony, oni czy ja, ale długo musiałem się tłumaczyć
skąd się wziąłem. Zrobiliśmy sobie selfika i poszedłem dalej, bo do
końca lodu miałem kilkanaście kilometrów. Kiedy wieczorem rozbiłem
namiot już nie na lodzie, tylko na trawie, uwierzyłem, że moja przygoda
już się definitywnie skończyła. Fantastyczna przygoda, moc nowych
doświadczeń i nauk i przeświadczenie, że „to jest to”. Samotność i
absolutna pustka nie szkodzą. Wręcz przeciwnie.
Kompletnie sam na lodowcu (fot. Piotr Pustelnik)
Pierwszy i ostatni nocleg nie na śniegu (fot. Piotr Pustelnik)
Następnego dnia jak wół roboczy nosiłem worki transportowe i sanie w dół do początku drogi, z której po południu zabrał mnie samochód w stronę cywilizacji.
Tak skończyła się moja przygoda z lądolodem Vatna. Jest to piękne miejsce. Chcę tam jeszcze raz wrócić. Naprawdę ;-).
Trasa wyprawy
Łódź! (Fot. arch. Piotr Pustelnik)
Organizatorami wyprawy byli:
Akademicki Klub Górski w Łodzi
Africaline Incentive Travels
Sponsorami wyprawy byli:
Bank Pocztowy SA
Urząd Miasta Łodzi
Wyprawę wyposażyli:
Marmot
Voelkl
X-Bionic
Coleman
LYOFOOD
Uczestnikiem wyprawy (jedynym) był:
Piotr Pustelnik