Aconcagua

14 stycznia 2013 21:20

O zdobyciu szczytu Aconcagui w Płd. Ameryce 

(8 - 13 stycznia 2004)


Podróż pod nasz Cel upłynęła spokojnie i bez niespodzianek. W Santiago de Chile było lato (33oC w cieniu) i wspaniały park miejski na kilku bardzo stromych wzgórzach z kolejką jak na Gubałówce, ZOO, basenami i mnóstwem innych atrakcji (szczególnie dla dzieci), a także niezłe jedzenie w knajpie na rogu. Były też równie liczne, co zdecydowanie zbyt obfite w kształtach przedstawicielki płci w nie do końca - w ich przypadku - przemyślany sposób zwanej "piękną".




Chile (przynajmniej stolica) wygląda na kraj nieco biedniejszy od Polski, jest sporo bezdomnych (ale mają lepsze warunki, bo jest cieplej), a ceny są nieco wyższe. Natomiast na każdym kroku spotyka się policję i innych mundurowych, więc jest bezpiecznie, tym bardziej, że zdają się oni wypełniać swoje zadanie OBSERWACJI, a nie czepiania się cudzoziemców w nadziei wyłudzenia łapówki, jak to jest np. w Rosji. Co ciekawe, każdy mundurowy - nawet strażnicy w Ogrodzie botanicznym - nosi pistolet. W supermarkecie jest ich kilkunastu, stoją na podwyższeniach i bacznie obserwują salę.

W Santiago Udało się zauważyć kilka niesamowitych rzeczy. Po pierwsze pewien gatunek drzewa, który byłby zwyczajny, gdyby nie korzeń, który jest jakby kołem otaczającym podstawę łodygi. Coś jak betonowa podstawka pod ogrodowy parasol, tylko o średnicy 2-3 metry. Inna ciekawostka to wagoniki metra na kołach zaopatrzonych normalne opony! A propos opon, to w Santiago jest chyba najwięcej autobusów miejskich na świecie. Na większych ulicach właściwie nie ma chwili, żeby nie mieć w polu widzenia co najmniej trzech. Widziałem taki obrazek: ulica o 4 pasach ruchu i przed skrzyżowaniem na każdym z nich stoi autobus... Ale dzięki temu nawet o 12 w nocy wcale nie czekałem - po prostu wsiadłem. Co kraj to obyczaj... No i jest jeszcze słońce zasuwające w druga stronę! W sumie jednak miasto jest hałaśliwe i raczej męczące, więc z ulgą wsiedliśmy w nocny autobus do Mendozy.

Argentyna przywitała nas pustynnymi miastami ze sztucznie utrzymywanymi przy życiu rachitycznymi drzewkami przypominającymi topole oraz górami ze skałą w niemal wszystkich kolorach tęczy, od dolomitowej żółci, poprzez szarość, brąz, rdzawą czerwień i malachitową zieleń, po ponury sinoniebieski i niemal zupełnie czarny.

Góry olśniewały zresztą nie tylko kolorami, ale przede wszystkim nagromadzeniem szczytów i ścian, jakiego nigdy dotąd nie widzieliśmy.

Po wykupieniu w siedzibie Parque Provincial Aconcagua w Mendozie (znajduje się ona w Parku Miejskim, też ładnym, choć nie tak imponującym jak w Santiago) pozwolenia na atakowanie szczytu za - bagatela - 300 USD od osoby oraz dograniu na miejscu sprawy wynajmu mułów do transportu części bagażu do bazy Plaza de Mulas (za dwa zapłaciliśmy 130 USD) wsiedliśmy w autobus do Los Penitentes (ok. 2550 m. n.p.m.).

Tam okazało się, że nie ma zasięgu komórkowego i prawdopodobnie nie będzie aż do powrotu do Chile (w Argentynie nie udało nam się w końcu ani razu nic złapać, ciekawe, bo Tomek raz odebrał SMSa, wiec sieć była.

Argentyna jest dość dziwnym krajem - celnicy drobiazgowo trzepią bagaże Chilijczyków, a nam tylko sprawdzają paszporty. Czyżby się nie lubili? Bo łapówkę na granicy wszyscy dają taką samą: kierowca autobusu zbiera "datki" od pasażerów (drobne kwoty, po ok. złotówce od osoby) i przekazuje je właściwemu panu.

Inne dziwactwa: autobus tę samą trasę jedzie w jedną stronę 2, a w drugą 4 godziny. Na dworcu autobusowym każdą trasę obsługuje inna linia i nie ma ani wspólnego rozkładu jazdy, ani kasy biletowej. Ale za to taksówka przez pół miasta wielkości Częstochowy kosztuje 5,5 PLN. Tania jest też benzyna - najdroższy gatunek jest po 2,6 PLN za litr. Poza tym litr piwa w knajpie w Los Penitentes kosztuje ok. 5 złotych, a zakąski są do niego przeważnie za darmo (choć raz się dość kosztownie nacięliśmy). Kto twierdził, że Argentyna jest drogim krajem, musi to odszczekać.

W ramach aklimatyzacji postanowiliśmy spróbować wejść na jeden z wierzchołków położonych w pobliżu - Las Lenas, który ma ok. 4300 m i piękną skalistą sylwetkę. Niestety, przewyższenie rzędu 1800 metrów i trudności skalne dochodzące do III stopnia na wysokości 3600 m okazały się zbytnim wyzwaniem jak na jednodniową wycieczkę, zwłaszcza, ze trzeba by tamtędy wrócić i to bez liny i uprzęży. Mimo niepowodzenia zadowoleni wróciliśmy do obozu, a "porażkę" postanowiliśmy powetować sobie z nawiązką w najbliższych dniach. Warto dodać, że podczas tego "ataku" pierwszy raz widzieliśmy Aconcagua - robił wrażenie, mimo znacznej odległości.

Nazajutrz zwiedziliśmy jeszcze siarkowe źródła termalne w Puente del Inca oraz uraczyliśmy się w miejscowej restauracyjce naprawdę smacznym, choć raczej nieegzotycznym (stek, frytki, sałatka, piwo) jedzeniem za naprawdę niewielkie pieniądze.

W drodze powrotnej spore wrażenie zrobił na nas "cmentarz andynistów", którzy zginęli na lub w okolicach Aconcagua.

Rano zważyliśmy bagaże, które zostaną załadowane na muły i przetransportowane do bazy na 4400 m (wyszło tego od 4 osób 98 kg) i ruszyliśmy z granicy Parku Aconcagua (2850) ku pierwszemu obozowi na trasie - Confluencia. Droga wiodła dnem doliny Quebrada de Los Horcones wzdłuż rdzawej Rio Horcones, którą trzeba było dwa razy przekroczyć (były mostki). Po 3 godzinach ku naszemu zaskoczeniu (że to już!) dostrzegliśmy namioty bazy Confluencia.

14 stycznia

Było jeszcze wcześnie, więc postanowiliśmy iść dalej do położonej (wg aktualnej ulotki wydanej przez Parque Provincial Aconcagua) niecałe 200 metrów wyżej Confluencia Superior (górna). Na miejscu okazało się jednak, że żadnej bazy nie ma! Nie chcąc się cofać, postanowiliśmy rozbić namioty w zacisznej i osłoniętej przed wzrokiem niepowołanych (w Parku nie wolno biwakować "na dziko") dolince, gdzie jednak nie było ani kropli wody, więc byliśmy zmuszeni pójść po nią we dwójkę z Dudim z powrotem do Confluencia Inferior. Od 16 do wieczora się byczyliśmy, a w nocy była całkiem solidna burza.

15 stycznia

Wstaliśmy o 7.00 i po 1,5 godziny ruszyliśmy dalej monotonnym szlakiem prowadzącym dnem bardzo szerokiej U-kształtnej doliny Horcones, przekraczając co jakiś czas rzekę (już bez mostków). Pogoda była nieszczególna, co chwilę sypał śnieg i wiał dość nieprzyjemny wiatr. Na szczęście w plecy. Inna sprawa, że szło się całkiem miło, zwłaszcza w świetle przeczytanych wcześniej relacji, które mówiły, że na tym odcinku bardzo doskwiera upał. Nam było raczej chłodno.

Tuż przed ostatnim podejściem (300 stromych metrów przewyższenia, aby dostać się na morenę) zbliżyła się z tyłu burza i końcówkę robiliśmy w paskudnej pogodzie, by w odstępach kilkudziesięciominutowych zameldować się między 15 a 18 w Plaza de Mulas. Tu w namiocie-stołówce naszej kompanii mułów spotkaliśmy Jacka Telera z ekipą z Polski! Przegadaliśmy wieczór i o 23.30 poszliśmy spać.

16 stycznia 

Dzień bazowy. Jedzenie, dużo płynów (zalecane 4-5 litrów dziennie), brydż. Poza tym wszyscy odwiedziliśmy lekarza (którego usługi Park zapewnia za darmo) w celu przebadania poziomu natlenia krwi. Wyniki dość rozbieżne, od 85% (bardzo dobry na tym etapie aklimatyzacji) do 72% (słaby, zalecany odpoczynek).

17 stycznia

Dzień bazowy. Mimo to wybrałem się z Dudim na małą wycieczkę aklimatyzacyjną w kierunku kolejnych obozów. Dudi dotarł do ok. 4820 (no, Mont Blanc przeskoczony!), a ja na 5220. Czasy przejścia całkiem niezłe, samopoczucie też. Wieczorem nadeszła jednak zła wiadomość. 19 i 20 stycznia ma być ostre załamanie pogody - minus 40oC na 6000 m i wiatr 150 km/h. Jutro idziemy się aklimatyzować na Nido de Condores (drugi obóz, ok. 5500) i tam śpimy. Pojutrze schodzimy z powrotem do bazy zostawiając depozyt.

18 stycznia 

Wychodzimy całą czwórką, ale Dudi, Tomek i Marek czują się nie najlepiej i zostają w obozie Canada (ok. 5000). Idąc szybciej i nie wiedząc o ich decyzji czekałem ponad dwie godziny w Camp Alaska (ok. 5350), gdzie poznałem dotkniętego przez ostatnie dwa dni całkowitą ślepotą śnieżną Anglika Jasona. Będąc sam musiał załatwiać się do garnka nie wychodząc z namiotu i nie zdejmując opaski z oczu. Byłem mu wybawieniem, bo mogłem wylać poza namiot to, co przez dwa dni "naprodukował". Na szczęście, jak się później dowiedziałem, nazajutrz odzyskał normalne widzenie. Ok. godziny 18 nie widząc chłopaków, zostawiłem depozyt i zszedłem na noc do Canady.

19 stycznia 

Pogoda jak co dzień rano świetna więc postanawiamy ruszać do góry, nie przejmując się kasandrycznymi prognozami z przedwczoraj. Jednak Dudi nie czuje się najlepiej. Boli go głowa, więc postanawia wyjść tylko trochę do góry i zejść do bazy. Pozostała trójka celuje w Nido, ostatecznie jednak docieram tam tylko z Tomkiem i łagodną postacią ślepoty śnieżnej (zaraziłem się od Jasona, czy jak?!) w lewym oku (łzawienie i ból).

Spędzam więc wieczór w koszulce na oczach, co pomaga na tyle, że nazajutrz czuję się już normalnie. W międzyczasie Marek (wraz z Dudim, który poczuł się lepiej) dochodzą do Camp Alaska i tam śpią.

20 stycznia

Rano czuję się - na oko - lepiej, a Tomek (na chorobę wysokościową) gorzej, więc o 13 wyruszam sam do obozu Berlin (ok. 5950), gdzie docieram o 15 i instaluję się do snu (w górach człowiek wcześnie chodzi spać) w całkiem wypasionej budzie Berliner Berghutte. Później dołącza do mnie sympatyczna para Niemców, która nazajutrz atakuje szczyt. Wokół w obozie roi się od Rosjan z wyraźnie sponsorowanej przez znanego producenta namiotów wyprawy, którzy wśród innych bagaży mają zeskładowane ok. 10 dużych butli z tlenem. No cóż, każdy ma swój styl wejścia, ale Aconcagua w maskach? Hmm...

W międzyczasie Tomek wychodzi z Nido na spacer aklimatyzacyjny w kierunku Berlina, ale po dotarciu na ok. 5600 ma pewne kłopoty z oczami (niezdiagnozowana dotychczas dolegliwość polegająca na wrażeniu ucisku w kącikach, tym silniejszym, im większa wysokość i im intensywniejszy wysiłek).

Dudi i Marek schodzą z Alaski do bazy.

21 stycznia

Noc w Berlinie była przeraźliwie zimna (-20oC, co jak na to miejsce i tak jest całkiem znośną wartością), ale jednak przebiegła OK. O 12 schodzę na Nido (zwalczywszy rano pokusę samotnego ataku wobec braku wystarczającej aklimatyzacji i sprzętu do gotowania, czyli wody oraz zostawiając w szopie depozyt ze szturm-żarciem - żele i batony energetyczne, czekolada, plusz i herbata - oraz dwoma kartuszami gazu i bluzą polarową). Tam z kolei zostawiamy namiot wraz z depozytem jedzeniowym typu zupki chińskie i ekspresowo schodzimy do bazy. Tu ok. 15 czekają Dudi i Marek z gorącą herbatą (w końcu 5 litrów dziennie!).
Dudi, Marek i Tomek idą do położonego o 20 minut schroniska zadzwonić przez telefoniczny wrzutowy automat satelitarny do Polski (4 pesos za minutę), a ja moczę obolałe stopy w małym i brudnym oczku wodnym, w którym płuczę też (bez mydła, bo nie wolno) przepoconą koszulkę. Po chwili przychodzą panowie z Guarda Parque (Straż Parku) i mówią, że moczenie koszulki i stóp kosztuje 100 dolarów. Tłumaczenia, że "bez mydła" nic nie dają i trzeba zapłacić. Najdroższe pranie w życiu...

22 stycznia

Dudi i Marek wychodzą do Alaski po zostawiony tam namiot i idą spać do Nido. Tomek i ja - dzień bazowy.

23 stycznia

Dudi i Marek wychodzą z Nido do Berlina z planem noclegu i ataku, ale wieczorem Marek bardzo źle się czuje i o 21 wykonują szybki odwrót do Nido. Tomek i ja - dzień bazowy.

24 stycznia

Wychodzimy z Tomkiem do Berlina, gdzie spotykamy Dudiego i Marka, którzy weszli tam ponownie z Nido raptem pół godziny wcześniej. Ja znów mam lekką ślepotę śnieżną, ale tym razem już wiem, że szybko minie i zastanawia mnie jedynie, jak jej zapobiec w przyszłości. W końcu okulary lodowcowe noszę bez przerwy od świtu do zmierzchu. Co jeszcze mogę zrobić?
Okazuje się, ze mamy też wspólny problem: ktoś zabrał cały depozyt, który zostawiłem kilka dni temu w Berlinie. Jedzenia mamy więc tyle, co kot napłakał (trzy zupki, ze cztery czekolady, cztery batony energetyczne i kilka marnych torebek herbaty. Gotując picie na atak parzymy każdą z nich po kilka razy, a powstała lurę mocno dosładzamy znaleźnym cukrem (w szopie tej wiele osób zostawia niepotrzebne im już wiktuały i za takie musiał zostać uznany nasz depozyt, tylko czemu ktoś ukradł mój polar?) i o 22.30 idziemy spać.

25 stycznia Dzień zdobycia Aconcagua 

Do pierwszej z minutami nie mogę spać z powodu kłopotów z oddychaniem. Zasypiając zwyczajnie (!?) zaczynam się dusić! W sumie nic dziwnego, barometr pokazuje 445 hPa. Tlenu pewnie jest ok. 40% tego, co na poziomie morza... Wreszcie decyduję się wziąć dwie tabletki Dexamethazonu, które dość szybko pozwalają mi paść w objęcia Morfeusza.

Pobudka o 4.30. Godzinę przed czasem, bo po obozie na cały głos nawołują się Anglicy. Miałem ochotę ich zabić, poprzestałem na donośnym "Shut uuup". No cóż, za mną 3,5 godziny snu przed atakiem zamiast siedmiu. Chyba nie tak miało być...
Kaszka na śniadanie smakuje nawet OK., ale z trudem ją w siebie wmuszamy (na tej wysokości generalnie nie chce się jeść). Dudi i Marek wychodzą o 6.30, a my z Tomkiem o 7.10. Ja mam wrażenie, że jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony, a przecież prawdziwa walka jeszcze się nie zaczęła! Pierwsze metry dają w kość stromizną i nierozchodzeniem. Na ok. 6000 Tomek rezygnuje z powodu powrotu kłopotów z oczami. Do poprzednich dolegliwości dołączyło rozmazane widzenie. Rzeczywiście, lepiej niech nie ryzykuje. Biorę jego aparat fotograficzny, termos i dalej idę sam. Jeden odpadł, pozostało trzech...

O 8.00 spotykam Dudiego i Marka na postoju w pierwszych promieniach słońca. Robi się cieplej w stopy, ale zaczyna razić w oczy. Podklejam dolną krawędź okularów (gdzie jest nad policzkiem około milimetrowa szczelina) plastrem. Był to jedyny pomysł, na jaki wpadłem dla zwiększenia ochrony oczu. Na szczęście okazał się skuteczny!

Aż do Camp Independencia (ok. 6400) idzie się ciężko i bez poczucia "szczytowania". Po prostu walka o metry: 10-20 kroków (powolnych) i minuta pauzy wyrównanie oddechu.

W Independencii robimy z Dudim niemal godzinny postój (Dudi: "Tu już pachnie szczytem" - to zdanie dodaje nam skrzydeł) - jemy baton i czekamy na Marka. Umawiamy się z nim, ze dalej idziemy swoim tempem, a on swoim i spotykamy się na szczycie lub podczas naszego zejścia.

Dalej do przejścia jest dwugodzinny trawers - bardzo wietrzny (ok. 80 km/h) i dość stromy, więc znów więcej stoimy niż maszerujemy. Za trawersem robimy krótki postój - zostawiamy jeden z plecaków pod skałą (postanowiliśmy odciążyć Dudiego, który poczuł się gorzej od zmęczenia i wysokości) i ruszamy na podbój słynnej Canalety. Jest to, moim zdaniem, bardziej kocioł niż żleb, jego ściany są bardzo strome, a najbardziej dała nam w kość operacja słoneczna. W ciągu 10 minut zdejmujemy gore-texy i polary pozostając w jednym polarze i czapce dla ochrony przed udarem. Temperatura w słońcu (orientacyjnie) ok. 15-20 oC.Canaleta to około 2,5 godziny stromej ścieżki, gdzie marzeniom o tlenie nie dorównują nawet te o wygodnym łóżku. Walka idzie o każdy metr przewyższenia, a kolejne 5-10 kroków jest okupione minutowym dyszeniem na postoju. Szczyt cały czas zdaje się być na wyciągnięcie ręki, a jednak minuty dzielące odeń dziwnie rozciągają się w godziny.

Wreszcie o 15 jesteśmy na grani i od razu jak grom poraża nas widok południowej ściany Aconcagua. Jeszcze 20 minut i nareszcie osiągamy SZCZYT! Nasz altimetr pokazuje co prawda 6860 m, ale to najwyraźniej błąd pomiaru, bo krzyż i skrzynka z książką szczytową mówią, że jesteśmy na Dachu Ameryk na 6962 m n.p.m.!




Podziwianie widoków (Cordilliera de la Ramada wraz ze zdobytym po raz pierwszy przez Polaków Mercedario jak na dłoni) fotki, wpisy do książki, kilka kamyków na pamiątkę, uściski i okrzyki, a nawet śpiew na bezdechu. Taką euforię można przeżyć tylko w Górach.
O 16 ruszamy w dół. Po 20 minutach spotykamy Marka, który mozolnie pnie się w górę. Szacunek! Sądziliśmy, że odpuścił...
Zejście jest męczące, ale zajmuje tylko dwie godziny. Wreszcie Berlin, mata śpiwór i ciepła zupka. Marek długo nie wraca, zaczynamy się martwić, tym bardziej, że nie mamy już na czym gotować (skończył się gaz) i nie możemy nawet wyjść mu naprzeciw z termosem herbaty. Wreszcie o 22 jest - kompletnie wyczerpany, ale jednak OK. Aconcagua zdobyty!

26.01 Tomek spędził noc na Nido, gdzie go spotykamy ok. 9.30 podczas schodzenia. Zwijamy namiot, który stał tam równo tydzień i z całym dobytkiem zjeżdżamy po piargu do Plaza de Mulas. Teraz nawet to jest wykańczające...
Jutro zejście do Los Penitentes, a dziś jeszcze pierwszy od dwóch tygodni normalny posiłek: kurczak z ziemniakami w sosie i piwo. W sumie po targach płacimy po 14 dolarów od osoby. Zdzierstwo...

27 stycznia 

Wstajemy o 7.30 i po spakowaniu dowiadujemy się, że... nie możemy iść na dół! Rio Horcones ma w Confluencii zbyt wysoki poziom - zalała most i nie ma przejścia. Jesteśmy przekonani, że dalibyśmy sobie radę, ale strażnicy zabraniają wyjścia z bazy! Co robić? Nie mamy najmniejszej ochoty na jeszcze jeden dzień w Plaza de Mulas. Po jakiejś pół godzinie deliberacji wszyscy przystają na moją propozycję, żeby nie wdawać się w dyskusję ze strażnikami (bo nic nie wskóramy), tylko wymknąć się chyłkiem. Wraz z grupą Anglików pod batutą Argentyńczyka wprowadzamy w czyn Wielką Ucieczkę. Wychodzimy jak gdyby nigdy nic w kierunku sąsiedniego schroniska i doliną strumienia, zasłonięci od strony bazy okrążamy ją aż do miejsca, skąd już nas nie widać, gdzie wracamy na normalną ścieżkę.

Droga do Confluencii jest długa i męcząca, a Rio Horcones jakby rzeczywiście trochę wezbrana, ale i tak kilka razy bez większego trudu ją przeskakujemy. Wreszcie w Confluencii patrzymy na Żywioł. Tam, gdzie była ścieżka jest rycząca spieniona rzeka o barwie kawy z niewielkim mlekiem. Ale most widać! Schodzimy do wąwozu i przeprawiamy się brodząc w butach w wodzie po uda. Nurt jest silny, ale przy pomocy kijów teleskopowych przechodzi się po prostu łatwo! Czemu chcieli nas z takiego powodu zatrzymać w bazie?!

Potem już tylko nudne "nabijanie kilometrów" do bram Parku, ból stóp i pleców, aż wreszcie KONIEC. Oddajemy swoje worki ze śmieciami (ich ewentualna utrata kosztowałaby nas 100 dolarów) i czekamy aż Osualdo z firmy Lanko przyjedzie po nas autem. Potem już tylko obiad w knajpie (dla odmiany po 4 dolary od osoby) i pierwszy od dwóch tygodni PRYSZNIC. Nareszcie...




29 stycznia - 2 luty

Trochę odpoczynku, trochę przygody. Bawimy się w rafting na Rio Mendoza. Rzeka jest trudna (4+ w sześciostopniowej skali), a zabawa przednia, choć nie dla Marka, który spada z łodzi i po odłowieniu nie ma specjalnej ochoty kontynuować przejażdżki. Cena 55 USD od osoby. Wylegujemy się też trochę na plaży w Isla Negra w Chile, ale że pogoda nieszczególna a ocean zimny, to wracamy do Santiago, gdzie odwiedzamy jeszcze ponoć największy na świecie pchli targ. Noc spędzamy w schronisku u Scotta zwanym też SCS Habitat na San Vincente 1157 róg Av. Ramon Sobercaseaux. Polecamy je serdecznie, atmosfera wspaniała, a ceny niewygórowane (w przeliczeniu ok. 7 USD za nocleg ze śniadaniem). Schronisko jest naprawdę kultowe, więc z żalem udajemy się 1.02 na lotnisko, skąd nasz Airbus zabiera nasz ku zimie...

* Aconcagua to słowo wywiedzione z języka Inków, w którym oznacza "Kamiennego strażnika". Stąd użyty przeze mnie rodzaj męski.



Mikołaj Orzechowski













Robokop Kanfor Atest Biznes w kadrze Satori Druk
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Polityka prywatności.