Khan Tengri 2007
18 dni na lodowcu i przytarty nosek
28 lipca '07 ruszyła kolejna polska wyprawa na Khan Tengri. Połowa 6 osobowego składu reprezentowała Łódź, Krzysiek Grzegorczyk sentymentalnie (obecnie zamieszkuje Międzyzdroje), Kasia Kobos fizycznie, ja zaś fizycznie i sentymentalnie. Pozostali członkowie ekipy to pomysłodawca i kierownik wyprawy Janek Gliwa oraz Bożena Bandura z Wadowic oraz Piotrek Zieliński z Krakowa. Dziękuję Kasi i Piotrowi za zgodę na wykorzystanie ich zdjęć w tej relacji. Zdecydowałem się na formę dziennikową, przez co relacja traci na efekcie lirycznym, za to widać przebieg operacji jak na dłoni.

Podchodziliśmy drogą północną z powodu lawin, które często schodzą w kuluarze Semionowa na bardziej popularnej drodze południowej. Nasza droga wiedzie przez Petię albo Plecy Czapajewa (6150 m.), przełęcz, gdzie łączy się z drogą południową i dalej zachodnią granią Khana. Droga ta zawiera kilka odcinków o trudności do 5b, ale wszystkie są zaporęczowane, podobnie jak niektóre całkiem łatwe fragmenty drogi.
Dzień Zero
Logistyka poszła jak z bicza strzelił i 29 wieczorem jesteśmy już w północnej bazie kirgiskiej, zarządzanej przez Tien Shan. Ja zamiast przywitać szefa bazy Miszę kieruje się od razu do sławojki aby zapłacić karę za poranne obżarstwo. W moje ślady kilka godzin później idzie Janek. Na szczęście pod ręką mamy stoperan.

Dzień 1
Wita nas zwodniczo piękna pogoda, zwodniczo, gdyż takiej lampy nie mieliśmy oglądać przed kolejne dwa tygodnie! Jak można było się spodziewać, przelot helikopterem na 4000 m., bez wcześniejszej aklimatyzacji, nie wszystkim wyszedł na dobre. Janek i Chris zostają w bazie, aby złapać oddech i udobruchać kiszki. Reszta rusza do jedynki. Po przyjemnym spacerze przez lodowiec (jakieś 2 km) mamy do pokonania 500 m deniwelacji dość połogim zboczem. Tuż przed obozem pojawiają się poręczówki, których stan nie napawa optymizmem, ale w tym miejscu są praktycznie zbędne. Bez większego trudu osiągamy jedynkę i zostawiamy tam depozyt. Jedynie Kasi daje się we znaki wysokość, w głowie jej huczy, ale po godzinie dociera do obozu. Na miejscu poznajemy nowatorską technikę ubijania platformy. Przebywający w obozie Irańczycy biorą siebie i mnie pod ramiona i dawajże zaczynamy tańczyć wyśpiewując irańskie piosenki. To był widok: wianuszek z 7 chłopa, co drugi z sumiastym wąsem, a jeden w arafatce na głowie, oczywiście wszyscy w okularach lodowcowych i skorupach tudzież w samych botkach ... Jest śmiechu co nie miara, a platforma na trzy namioty powstaje w okamgnieniu. Zostawiamy dwa namioty i schodzimy do bazy.


Dzień 2
Przesuwamy się do camp1 (główny obóz na około 4500 m., mniejsza platforma 100 m. wyżej). Pogoda jest gorsza, ale znośna. Po dotarciu na miejsce rozbijam mój khumbu i czekam na Kasię. Ponownie witają nas przesympatyczni Irańczycy, podziwiamy ich wąsy, których nie powstydziłby się Piłsudski; częstują nas orzeszkami, soczewicą i pyszną baraniną. Zastanawiamy się ile tego żarcia wtargali na górę. Janek nie wygląda najlepiej, kaszle.
Dzień 3
Skoro świt Chris z Piotrem schodzą do bazy. My z Kasią ruszamy do góry spacerowo dla aklimatyzacji. Osiągamy jakieś 4900 m. Pogoda popołudniu się psuje. Janek czuje się źle i decyduje się zejść do bazy. Jak się potem okazało, miał obrzęk płuc.
Dzień 4
Załamanie pogody, cały dzień prószy śnieg. Zbijamy bąki w namiotach. Gdy popołudniu nieco się przejaśnia, tańcujemy z Irańczykami, śpiewając do hipotetycznej dziewczyny, żeby całowała oraz irańską marsyliankę. Potem wojna na śnieżki z Anglikami - wbrew zmowie transatlantyckiej jesteśmy w teamie z Irańczykami.
Dzień 5
Z Kasią i Bożenką idziemy do góry z intencją zostawienia depozytu w 2 lub gdzieś niżej. Na zmianę z dwoma Anglikami toruję drogę w kopnym śniegu. Powyżej 5000 m. pojawiają się pierwsze trudności w partiach skalnych (do 5a). Docieramy do 5200 i tam zostawiamy depozyt. Zejście do 1 bardzo utrudniają nam Irańczycy, którzy jak się okazuje nie potrafią zjeżdżać. Po powrocie zastajemy Chrisa i Piotra w jedynce ze złymi wieściami n/t Janka. Po zejściu do bazy dostał zastrzyk w tyłek. Następnego dnia wysłano go helikopterem do Karkary. Dla niego wyprawa już się zakończyła. Tym samym zostaliśmy osieroceni przez kierownika.'

Dzień 6
Idziemy do 2 ale pogoda popołudniu się załamuje, więc rozbijam namiot nieco powyżej miejsca depozytu w niezłej zawierusze. Dziewczyny docierają do namiotu mocno wyziębione. W totalnej zamieci pakujemy się do namiotu w nadziei, że namiot utrzyma się na stoku. Na szczęście platforma jest dość solidna, a ciężar trzech osób robi swoje. Tymczasem chłopcy schodzą do jedynki.
Dzień 7
Wreszcie nasze trio dociera do 2, ale bez depozytu, gdyż nasze plecaki i tak są dość ciężkie. Po drodze napotykamy krótki fragment mikstowy z trudnościami piątkowymi. Poręczówki są w niezłym stanie. Niektóre liny wyglądają na nowe. Natomiast martwi fakt, że niektórzy użytkownicy traktują je bezpardonowo. Przy takim podejściu, lina nadaje się po sezonie do wymiany. Tymczasem chłopcy zajmują nasze miejsce z poprzedniego dnia. Pogoda przewidywalnie psuje się popołudniu.
Dzień 8
Dziewczyny domagają się dnia restowego, ale trzeba zejść po depozyt. W drodze powrotnej do camp 2 towarzyszą nam Krzysiek i Piotr. Nastroje dobre, tylko pogoda mogłaby być lepsza.

Dzień 9
Wreszcie upragniony dzień restu. Tylko mnie świerzbi więc wynoszę depozyt na jakieś 5900 m., granicę skały i lodu poniżej szczytu Peti. Reszta odpoczywa. Wiem już, że z planów na szybkie wejście nici. Idziemy wolno i operacja bardzo się wydłuża. Minął już prawie tydzień od kiedy założyliśmy jedynkę. Zastanawiam się, czy warto zejść do bazy, odpocząć i znowu ruszyć do góry. Jednak wydaje mi się, że przy częstych załamaniach pogody mogłoby nie starczyć nam czasu na zdobycie szczytu.
Dzień 10
Atakujemy Czapajewa z intencją dojścia do przełęczy. W partiach skalnych znowu trudności piątkowe. Podobnie jak niżej, liny albo są nowe albo jest ich po dwie, a nawet trzy na tym samym odcinku. Po drodze zbieram depozyt. Szczyt osiągam przed 18. Jest to Petia czyli Plecy Czapajewa (6150 m.). Na właściwy szczyt Czapajewa prowadzi śnieżna grań ale my tam się nie wybieramy. Widoki ze szczytu fenomenalne. Pabieda wygląda nieprzystępnie. Kontempluję drogę na Khana. Czas płynie a reszta załogi nie dochodzi. Uznaję, że najlepiej będzie jeśli przenocujemy na szczycie i z lenistwa anektuję namiot agencyjny, samotnie stojący na kopule szczytowej. Cała czwórka wreszcie dociera po 20, dziewczyny bardzo zmęczone i wyziębione.

Dzień 11
O 9 rano do namiotu puka Koreańczyk, który schodzi z 4. Szybko zwijam manele i schodzę na przełęcz. Dziewczyny gotują się do zejścia, ale Koreańczyk jest tak miły, że zostają na pół dnia i opróżniają jego zapasy. Ja tymczasem zjeżdżam do jaskiń, które znajdują się 50 m. poniżej przełęczy po stronie południowej. Od lat większość ekip dekuje się w jaskiniach lodowych, gdyż dają doskonałą ochronę przed wiatrami szalejącymi na przełęczy oraz niezłą izolację termiczną. Początkowo przymierzam się do jaskini zwolnionej przez Rosjan, ale ostatecznie wybieram jaskinię, którą powierzyli mi na 3 dni Włosi. Przestronna i zmyślnie zaprojektowana była to spelunka. Trochę ją poszerzam i wprowadzam drobne udoskonalenia. Reszta dnia schodzi mi na wypatrywaniu towarzyszy, którzy w końcu schodzą późnym popołudniem. Dzień jest pogodny, choć do południa szarpią mocne wiatry. Toteż, kładę się spać pełen nadziei.
Dzień 12
Choć chłopcy, zwłaszcza Piotr, nie czują się najlepiej, decydują się zaatakować wraz ze mną. Dziewczyny zostają w jaskini. Wyruszamy o 7 rano. Na przełęczy okazuje się, że podmuchy wiatru są równie mocne, jak poprzedniego dnia. Ledwo idziemy. Momentami idę tyłem do góry, gdyż inaczej zapiera mi dech. Chłopcy zawracają tuż powyżej przełęczy. Ja zaś napieram dalej. Po mimo wiatru mam dobre tempo. Jestem w gazie. Na jakiś 6100 m. chowam się między zaspą a skałą gdyż ostro zacina śnieg i nic nie widzę. Gdy się uspokaja ruszam dalej. Dochodzę do camp 4 na 6430 m., który jest pusty. Wciąż ostro wieje, przez Khana przetaczają się tabuny chmur. Wykopuję sobie małą jamę i postanawiam czekać, a nuż uspokoi się tak jak wczoraj. Niestety pogoda się jeszcze pogarsza. Zrezygnowany schodzę. Żal mi tej energii, która niosła mnie na górę. Uświadamiam sobie, że zanosi się na dłuższą dupówę i że szczyt mi się wymyka. Nie mamy bowiem zapasów na tydzień, poza tym chłopaki muszą schodzić za góra trzy dni żeby zdążyć na samolot. Tego dnia nikt inny nie walczył z górą.

Dzień 13-14
Załamanie pogody. Mleko. Opady śniegu. Nierealne dni schodzą nam na gadaniu, gotowaniu, odkopywaniu jaskini, spaniu. Morale się sypią. Dziewczyny nieustannie gadają o tym, co by zjadły, gdyby były na dole, a jak fajnie byłoby wskoczyć w sandały itd. Bożenka na pewno martwi się o Janka. Drugiego dnia chłopcy deklarują, że jeśli nazajutrz się nie wypogodzi, schodzą. Nic nie zapowiada poprawy pogody. W tych dniach do jaskiń przybywają Kirgiz i Gruzin oraz team Mamuta. Przez kolejne trzy dni wymieniają liny na odcinku od przełęczy do camp 4. W ciągu dwóch lat mają zrobić całą drogę. Jeden się chwali, że w planach mają także ... Pabiedę.
Dzień 15
Niestety, pogoda bez zmian. Chłopcy chcą schodzić, Bożenka jest zdecydowana iść razem z nimi. Ja chcę zostać, liczę na to, że następnego dnia pogoda się poprawi i spróbuję jeszcze raz zdobyć szczyt. Kasia dzielnie i lojalnie postanawia zostać ze mną. Mamy sporo żarcia po Rosjanach i wystarczająco dużo gazu. Rozstajemy się. My z Kasią dajemy sobie jeszcze jeden dzień. Pod wieczór niebo przeciera się. Jest szansa!

Dzień 16
Wstajemy o 5 ale mitrężymy się, po części dlatego, że chcemy zostawić jaskinię w dobrym stanie, na wypadek gdyby z dołu przyszli Włosi. Niepotrzebnie gdyż nie przyszli. Kasia chce spróbować trochę podejść, może nawet do 4. Faktycznie, nie wychodzi poza przełęcz. Startujemy po 8 i wiem, że jest późno. Na początku tempo mam dobre. Doganiam dwójkę Rosjan, którzy wyszli z godzinę przede mną. Pogoda jest doskonała, bezchmurne niebo, jest niemal bezwietrznie. Po 12 docieram do 4. Tu ogarnia mnie senność. Niestety, 2/3 nocy nie spałem z powodu rewelacji żołądkowych. Idę wolniej, nie mam pary, w dodatku po 15 dniach moje skorupy mocno dają mi się we znaki, zwłaszcza w piętach. Po 15 jestem nieco powyżej 6600 m. Chłodna kalkulacja. Idę już 7 g., do szczytu pozostało jeszcze 400 m. przewyższenia. Sporo, w dodatku widzę, że to szmat drogi (od 6600 do 6800 oraz od 6900 do szczytu droga jest bardziej połoga, ale przez to dłuższa). W tej formie mógłbym osiągnąć szczyt koło 22, może 21. Samotny powrót w nocy nie widzi mi się. Podejmuję decyzję o odwrocie. Jestem na siebie zły. Obrałem złą taktykę i zmarnowałem szansę na zdobycie Khana. Trzeba było wieczorem rozbić namiot na przełęczy lub nawet wyżej i wyruszyć ze dwie godziny wcześniej. Schodząc przepuszczam dwóch Anglików, którzy zdobyli szczyt. Wyruszyli z przełęczy o 5 rano! Trudno, Khan musi poczekać.

Poprzedniego dnia Bożenka, Piotr i Krzyś dotarli do 2. Tego dnia zeszli do bazy. Następnego polecieli do Maidadyr.
Dzień 17
Nie chce nam się jak cholera, ale trzeba zejść, a raczej wejść, bo zejście zaczyna się od podejścia na Petię. Docieramy tam po 12 i wtedy pogoda tradycyjnie się psuje. Ale jest znośnie. Nie forsujemy tempa i powoli zjeżdżamy do 2. Tam w namiocie Kanadyjki czeka na nas depozyt.
Dzień 18
Zjeżdżamy do 1 w nieustannie prószącym śniegu. Muszę wyrywać liny spod śniegu, zjazdy idą powoli, nasze stopy wyją. Camp 1, tak żywy gdy go opuszczaliśmy, teraz jest kompletnie martwy. Ani duszy, namioty pod płaszczykiem śniegu. Robimy sobie lunch w namiocie agencyjnym i ruszamy do bazy. Wiążemy się liną. Po drodze jest duża szczelina. Ostrożnie wyszukuję most i mamy ją z głowy. Dalej jest już prosto. Lodowiec gotuje nam iście prokrustowy finisz. W trakcie tych 17 dni powstały głębokie pęknięcia, dnem których płyną rzeki. Trzeba szukać przejść a potem drapać się na wały lodu. W tamtą stronę był to spacerek, a teraz męczarnia. Do bazy docieramy o 22. Kaśka jest wykończona.

Następnego dnia, po długim wyczekiwaniu na helikopter, przelecieliśmy do Maidadyr i zabraliśmy się z Anglikami (niby część ich ekipy, cheche) do Karakol.
Na deser albo otarcie łez
W drugiej części naszego pobytu w Kirgizji, po kilkudniowym odpoczynku w Karakol, pojechaliśmy do uzdrowiska Altyn Arashan (2650 m.) słynącego z doskonałych wód termicznych. Tego potrzebowały nasze zmaltretowane stopy, zwłaszcza Kasi, która narzekała na częściowy zanik czucia w palcach stóp. Uzdrowisko to raptem kilka chałup na krzyż oraz pięć "bani". Sceneria iście alpejska, zielone łąki, bujne lasy, śliczne turnie, rzeka oraz kapitalny widok na Pałatkę, jeden z najokazalszych szczytów w paśmie Terskey Alatau. Po paru dniach leniuchowania, naszła nas ochota na jeszcze jedną przygodę, więc wyruszyliśmy na Pałatkę. Lokalny przewodnik wyjaśnił nam jak tam dojść od strony południowej, gdyż wystawa północna jest dość nieprzystępna. Wyprawa zajęła nam niespełna 3 dni, drugiego dnia po g. 13 osiągnęliśmy szczyt. Niestety, nie jestem pewien, jaka jest wysokość szczytu. Mój altimetr twierdził, że 4675 m. W internecie spotkałem się z informacją, że 4260 m. ale ta raczej na pewno jest błędna. Mapa twierdzi, że 4720 m., zaś lokalni utrzymują, że kiedyś wymierzono górę na 4720 m., a potem skorygowano pomiar na 5020 m. Przypuszczalnie, wysokość podana na mapie jest z grubsza akuratna. Droga nie jest oznaczona, ale łatwa, początkowo wiedzie moreną lodowcową, a potem samym lodowcem na przedszczyt (tzw. Ponedelnik), a potem granią na szczyt główny. Była to bardzo przyjemna odmiana po Khanie, gdzie roi się od różnych ekip. Niewykluczone, że byliśmy jedynymi, którzy stanęli w tym roku na Pałatce.
Poradnik
Wbrew krążącym na ten temat mitom, poręczówki na Czapajewie i Khanie są w całkiem przyzwoitym stanie, a w najbliższych latach powinno być jeszcze lepiej.
Istnieją trzy BC pod Khanem, jeden na południu i dwa na północy. Na północy jest jeden większy obóz po stronie kazaskiej i jeden mniejszy po stronie kirgiskiej, prowadzony przez agencję Tien Shan. Doszły mnie pogłoski, że ten ostatni mogą zlikwidować, ale nie wiem, czy to prawda. Ponieważ ten obóz znajduje się po stronie kirgiskiej, nie potrzeba tam wiz kazaskich. Nie orientuję się, czy sprawdzają wizy w kazaskim BC.
Za helikopter w obie strony Maidadyr - North BC - Maidadyr płaciliśmy 280 euro od głowy, ale trzeba było jeszcze dopłacić po 2 euro za każdy kg powyżej 30 kg.
Opłaty za poręczówki wynoszą: 50 euro od strony północnej i 30 euro od strony południowej, gdyż podejście od południa jest łatwe i albo nie ma tam lin poręczowych ale jest ich niewiele.
Płaciliśmy 2 euro na dobę za platformy pod namiot w BC Tien Shan. No ale można się rozbić poza obozem. To wszystkie opłaty.
Do BC (obojętnie którego) można lecieć albo z Maidadyr albo z Karkary. Przejazd uazem do Maidadyr kosztował nas 20 euro od głowy w jedną stronę. Natomiast potem dowiedziałem się, że z Karakol regularnie kursuje autobus do Karkary za jakieś grosze. Ceny za przelot w obu miejscach powinny być analogiczne.
W Bishkeku bez problemu można kupić gwintowane kartusze z gazem, 5 euro za sztukę, produkcji chińskiej albo koreańskiej, chodziły bez zarzutu. My kupiliśmy kartusze przez agencję Tien Shan. Można też zakupić je w BC ale drożej oraz w punkcie informacji turystycznej w Karakol (przynajmniej tak głosi zawieszona tam kartka).
Przejazd taxi lotnisko Manas - Bishkek w jedną stronę kosztuje 10 euro.
Nie warto wynajmować przez agencję transportu z Bishkeku do Karakol, gdyż jeżdżą tam bardzo tanie marszrutki i nieco droższe taxi. Podróż trwa jakieś 7 h.
Od roku zniesiono w Kirgizji obowiązek rejestracji. Natomiast potrzebny jest propusk na strefę przygraniczną. Trzeba go załatwić z miesiąc przed przyjazdem przez agencję. Koszt - 10 euro na głowę. Załatwiasz sprawę mailem, a papierki odbierasz na miejscu w siedzibie agencji. Jeśli się tego nie zrobi to na miejscu trzeba słono zapłacić za ekspresowe załatwienie permitów.
Mateusz Oleksy