Lofoty - Zatopione w morzu góry

15 stycznia 2013 21:59

Dlaczego warto pojechać na Lofoty,

choć są one w sumie mało atrakcyjnym

rejonem wspinaczkowym?


(2 czerwca - 25 czerwca 2005)



Niniejszy tekst stanowi dla mnie rozliczenie ze wspomnieniami niedawnego wyjazdu w "egzotyczne" rejony północnej Norwegii. Lofoty to archipelag wysp i wysepek o łącznej powierzchni 1227 km2, położonych na wysokości Narviku, czyli daleko za kołem polarnym północnym. Jednym słowem koniec świata, z Łodzi prawie 3000 km. Najwygodniejszy sposób dotarcia na wyspy to z pewnością podróż samochodem. Najbardziej ekonomiczną alternatywą w tym przypadku jest rejs promem relacji Gdańsk-Nynasham, a następie podróż na północ wzdłuż zachodnich wybrzeży Bałtyku, lub trasą E6 biegnącą w Norwegii wzdłuż wybrzeży Morza Norweskiego. Ta druga opcja, ze względu na zapierające dech w piesiach widoki, jest zdecydowanie przez nas polecana. Trzeba się jednak przygotować na wiele godzin spędzonych w aucie. Norwegia znana jest z drogich mandatów, o czym dane nam było przekonać się na własnej skórze. Naprawdę warto często spoglądać gdzie znajduje się wskazówka naszego prędkościomierza. Na drogach "szybkiego" ruchu obowiązuje ograniczenie do 80km/h. My pozwoliliśmy sobie przekroczyć tą wartość o około 40km/h i zmieściliśmy się w widełkach: 12000koron (6000 PLN) + zarekwirowanie prawa jazdy kierowcy na okres 3 m-cy. Na szczęcie, choć miejscowi policjanci nie znali pojęcia łapówka, byli otwarci na rozsądne negocjacje i zmniejszyli koszty naszych rajdowych wybryków do zaledwie 2000 złotych. Wracając jednak do tematu. Dla niezmotoryzowanych dobrą alternatywą dostania się na wyspy może być podróż samolotem. Otóż okazuje się, że Norwegia ma stosunkowo tanie "tanie linie lotnicze" - www.norwegian.no. Latają oni z Krakowa do Oslo, a stamtąd do Narviku, skąd można już próbować przedostać się na Lofoty za pośrednictwem stopa i promów. Jedynym mankamentem takiej podróży są ograniczenia w ilości bagażu jaki można zabrać na pokład samolotu, a przydałoby się zabrać dużo jedzenia, gdyż Norwegia jest drugim po Islandii najdroższym krajem w Europie. I naprawdę jest w tym wyświechtanym stwierdzeniu wiele prawdy. Oprócz wspomnianych już kosztów związanych z wykryciem wykroczenia drogowego, to na przykład w barze przy Klettern Schole piwo kosztowało około 70koron (35PLN), kawa espresso 40koron (20PLN), a pizza koron 140 - czyli te jedyne złotych 70. Pragnę jednak donieść, że znaleźliśmy w sklepie spożywczym dwie DUŻE paczki (smacznych!) ciastek w cenie 10koron (5PLN), co w tych warunkach wydaje się ceną wybitnie przystępną.

Tyle tytułem wstępu, ale zostawmy już te przyziemne sprawy materii portfela i przejdźmy do rzeczy najważniejszej, czyli samych wysp. Przed wyjazdem przeczytałem w Internecie wiele opisów Lofotów. Wszyscy zachwycali się ich pięknem, a autor jednego z nich określił je jako "zatopione w morzu góry". To stwierdzenie w stu procentach oddaje charakter tego miejsca. Otóż Lofoty wyglądają, w sumie, podobnie jak Tatry (gdyby te drugie zalać wodą na wysokość Murowańca). Wspaniałe ściany, zaczynające się niekiedy na poziomie morza. Ośnieżone i bardzo urokliwe wierzchołki i granie. Maleńkie wioski z jeszcze mniejszymi porcikami rybackimi, wciśnięte gdzieś na obrzeżach fiordu, lub rozlokowane na kilku wyspach połączonych łukowatymi mostkami. To wszystko w otoczeniu tysięcy, jeśli nie milionów, skał i skałek wystających z niewiarogodnie czystej, seledynowo-zielonej wody, w której aż kipi od ryb i wszelakiego morskiego zwierza. Na deser najbardziej "egzotyczna" atrakcja rejonu. Ze względu na szerokość geograficzną (67°N-68°N) od końca maja do połowy lipca trwa tu polarny dzień. Daje to w efekcie niekończące się zachody i wschody słońca, mieniący się feerią barw spektakl, w którym główne role grają długie cienie gór na mieniącej się najprzeróżniejszymi odcieniami wodzie. Oprócz doznań estetycznych, sytuacja ta ma niezaprzeczalną wartość praktyczno-użytkową. Brak nocy wyzwala nas z więzów konieczności dokładnego planowania dnia i pozwala cieszyć się rozkoszą braku ryzyka złapania noclegu w ścianie. Po raz pierwszy w życiu miałem okazję wbijać się w drogi po południu, lub kończyć je na przykład o drugiej w nocy, jak to miało miejsce ze wspinaniem na wspaniałym filarze Priest'a. Ale po kolei.

Nasza wiedza dotycząca wspinania na Lofotach nie była ogromna, a opierała się wyłącznie na kilku relacjach z netu, plus informacjach zawartych w przewodniku wspinaczkowym. Dlatego też po przybyciu na miejsce postanowiliśmy wybrać lokalizację naszej przyszłej "bazy" na czuja. Okazało się że czuj, wsparty wiedzą opartą na zdroworozsądkowym rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw, spowodował, że rozbiliśmy namioty w najlepszym ku temu miejscu. Ogólnie rzecz ujmując, na okres trzech tygodni przejęliśmy we władanie cudowny fiord na wyspie Ausvagoy (o największym potencjale wspinaczkowym), u stóp filara Priest (najładniejsze wspinanie na Lofotach) i nieopodal miejscowości Hennigsvaer (gdzie mieści się swego rodzaju centrum wspinaczkowe rejonu).

Głównym celem naszego wyjazdu było poprowadzenie nowej drogi wspinaczkowej. Przed przystąpieniem do jego realizacji postanowiliśmy powspinać się trochę w okolicy, zaprzyjaźnić ze skałą, a przy okazji rozejrzeć za potencjalną ofiarą naszych wspinaczkowo-odkrywczych aspiracji. Niestety szeroko zakrojone plany, oraz rozognione ambicje starły się już na starcie z lotofotową dupówą. I nie ma przebacz. Pułap chmur niemalże na wysokości oczu, praktycznie nieustający deszcz przez 72 godziny, wichura składająca namiot (a przynajmniej wybitnie zmieniająca jego kubaturę), powodzie w namiocie, rzeki w przedsionku i to najgorsze - temperatura sięgająca 2-3°C. Trudny egzamin będący warunkiem dopuszczenia do przyszłych rozkoszy wspinaczkowych uniesień. A jak się później okazało było na co czekać. Pogoda nagrodziła naszą anielską cierpliwość ciągiem 10 z rzędu dni, których lazur nieba nie zmąciła najmniejsza nawet chmura. Dało nam to w końcu, tak oczekiwaną, szansę do konfrontacji ze ścianami Lofotów. Nie mam tu zamiaru przedstawiać dokładnego opisu tych zmagań i ograniczę się tylko do kilku faktów mających na celu określenie charakterystyki wspinania na wyspach. Przede wszystkim Norwedzy prezentują bardzo restrykcyjne podejście do etyki wspinaczkowej, głównie pod kątem asekuracji. W przewodniku w oddzielnej ramce, wytłuszczonym drukiem, znaleźć można informację (cytuję): "foreign climbers coming to the Lofoten islands are strongly encouraged to learn to place nuts and natural protection before arriving in Lofoten and to leave their electric drills and bolts at home". Na żadnej drodze (za wyjątkiem ewidentnych stanowisk zjazdowych) nie spotkaliśmy się ze spitem, a znalezienie haka było wyjątkową rzadkością (na przykład jeden na 350 m drodze - i to przelotowy). Wspinamy się zatem wyłącznie na własnej asekuracji, pamiętając by zawsze zostawić sobie coś na zbudowanie stanowiska. Nie jest to bynajmniej łatwe, gdyż norweska skala jest automatycznie o pół stopnia zaniżona do skali UIAA, a autochtoni mają niekiedy niebezpieczne tendencje do jeszcze dodatkowego zaniżania wycen dróg (szczególnie dotyczy to ściany Trollfestningen). Przechodząc jednak do konkretów.

Najbardziej znane wizytówki rejonu to skała Svolvaergeita ("Koza ze Svolvaer"), oraz Presten ("Ksiądz"). Pierwsza jest w naszym odczuciu raczej nieciekawą propozycją. Długie podejście i niespecjalnie ciekawe wspinanie. Największym magnesem przyciągającym tam wspinaczy jest atrakcyjny wierzchołek, który stanowią dwa głazy (rogi kozy?), przedzielone około 50 metrową przepaścią. Filar Priest'a jest w pewnym sensie negatywem wcześniej opisanej skały. Choć kończy się wyjściem na grań, to podejście do jego podstawy, z szosy, zajmuje nie więcej niż dziesięć minut. Samo wspinanie jest wyjątkowo estetyczne, a wszystkie drogi mają charakter wybitnie ciągowy. Ksiądz nie jest dużą ścianą (około 350 m długości), jednak ze względu na wspomniany już ciągowy charakter dróg, oraz konieczność wspinania na własnej protekcji pokonanie go może niekiedy zabrać zaskakująco dużo czasu (my skończyliśmy naszą drogę o 2 rano). Co do innych ścian to godne polecenia jest wspinanie na Gandalfveggen. Drogi są tam krótkie (około 80 m), ale bardzo estetyczne i skała znajduje się niedaleko od drogi. Podobnie sytuacja przedstawia się, jeśli chodzi o znajdującą się w "naszym" fiordzie Pianokraken.

Nieopodal miejscowości Kalle znajduje się uroczy skalny fragment plaży, określany w przewodniku mianem Paradiset. Stanowi on forpocztę wspaniałego fiordu, którego największą wspinaczkową atrakcją jest szczyt Vagakallen. Jego zdobycie jest dość poważnym wspinaczkowym wyzwaniem, a klasyczna droga wiodąca na wierzchołek to słynny Storpillaren ("Wielki Filar"), znany również jako "The Bonatti Pillar of Lofoten". Trudności klasyczne drogi sięgają stopnia 6+, a hakowe A2. O jej klasie decyduje przede wszystkim długość (około 700 m), oraz bardzo trudna do prowadzenia asekuracja. Jeśli nie straszny nam około godzinny spacer, to idąc w głąb "naszego" fiordu docieramy do ściany Pillaren. Znaleźć tu można między innymi mega turystyczny klasyk Lofotów "Bare Blaber" ("Only Blueberries") 5-. Nas jednak zainteresowało znajdujące się na lewo od tej drogi, wspaniałe, głębokie zacięcie przechodzące w górnej części w okap. W przewodniku nie szła tędy żadna droga i po dokładniejszym zbadaniu sprawy, okazało się, że jest to dziewiczy fragment ściany. Czyżbyśmy znaleźli naszą nową drogę?

Ponieważ chcieliśmy respektować tutejsze obyczaje postanowiliśmy podjąć próbę przejścia drogi bez osadzania na niej spitów. Pierwszy, łatwy wyciąg stanowiło podejście pod zacięcie z okapem. Kluczem drugiego wyciągu okazało się, jak przypuszczaliśmy, wyjście z okapu. Ze względu na kłopoty z asekuracją, końcówki wyciągu nie udało się poprowadzić klasycznie. Jest to jednak możliwe, problem stanowi płytka ryska będąca jedynym chwytem nad okapem, a zarazem jedynym miejscem w którym założyć można jakąkolwiek asekurację. Trzeci wyciąg to bardzo czujne skradanie po około 20 metrowej połogiej płycie (jedyną asekurację stanowi pętla założona na wątpliwej jakości dziobie skalnym znajdującym się w połowie tego odcinka) w kierunku systemu rys, które wyprowadzają na dużą trawiastą półkę. Dalej czeka nas już tylko bardzo estetyczny czwarty wyciąg, biegnący w płycie, ale z dobrą asekuracją, a następnie około 70-80 m łatwego terenu. Trawersuje on w górnej części w prawo i doprowadza do stanowiska zjazdowego ze wspomnianej "Bare Blaber". Całość otrzymała szumną nazwę "Very expensive ticket" i ma długość około 220 metrów. Trudności klasyczne zostały przez nas wycenione max. na 6+, a hakowe na A2.

Dlaczego warto pojechać na Lofoty choć są one w sumie mało atrakcyjnym rejonem wspinaczkowym? Małe wyspy na północy Norwegii na pewno nie są w stanie konkurować z najbardziej znanymi rejonami górskimi Europy. Z pewnością dużo więcej ciekawego wspinania znajdziemy w Dolomitach, Chamonix, czy choćby w Gesause. Ba. O niebo ciekawszym pod kątem wspinaczkowym rejonem jest znajdująca się nieopodal Trondheim Dolina Trolli. Jest jednak coś magicznego w tych małych wyspach znajdujących się na samym krańcu Europy. I nie wiem czy to te cudowne, tolkienowskie krajobrazy, czy białe noce dające poczucie, że znajdujesz się na końcu świata spowodowały, że wspominam to miejsce z wielkim sentymentem.




Uczestnicy:
Jacek Sikora
Paweł Grenda
Marcin Szymelfenig
Bartek Malinowski

Przebieg nowej drogi



Bartek Malinowski





Robokop Kanfor Atest Biznes w kadrze Satori Druk
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Polityka prywatności.