Szwajcarsko-włoski miszmasz łódzko-bydgoskiego teamu
(VII 2013)
Zapraszamy do zapoznania się z relacją Janka Cłapińskiego z wakacyjnej działalności w Ratikonie (Szwajcaria) oraz Dolomitach (Włochy). Uwaga: tylko dla czytelników o wyjątkowo mocnych nerwach. ;-) (przyp. P.Pustelnik)
---------
Od 18 do 28 lipca 2013 razem z Łukaszem Deręgowskim (Centrum Wspinaczkowe Spider w Bydgoszczy) działaliśmy górsko w Szwajcarii w Alpach Retyckich i we Włoszech w Dolomitach. Oto kalendarium naszego wyjazdu.
18.07.2013
Około godziny 9 rano wyjeżdżamy z Łodzi. Nawijka nastawiona na Ratikon, samochód zalany do pełna, wszystko spakowane, zatem nie pozostaje nic innego jak rozkoszować się polskimi eurodrogami przez najbliższe kilka godzin. Pech chciał, że niecałe 20km dalej nasz samochód odmówił posłuszeństwa i po prostu zatrzymał się w miejscu. Okazało się, że pękł napinacz paska alternatora. Przymusowa wizyta u lokalnego mechanika na szczęście nie trwała długo i po dwóch godzinach kontynuowaliśmy dwudziestoparogodzinną podróż. Szwajcaria wita nas kiepską informacją o przechodzącej dzień wcześniej ulewie, która zmyła drogę prowadzącą do Ratikonu. Faktycznie kilka kilometrów dalej ekipa naprawiająca drogę informuje nas o jej nieprzejezdności. Kilka godzin później, po przymusowym marszu z naszym dobytkiem lądujemy na parkingu, na którym trzech Niemców suszy sprzęt po przejściu ulewy.
Dalszą drogę kontynuujemy z buta
Rozgrzani targaniem naszego żelastwa i nakręceni głodem wspinaczki nie tracimy czasu i od razu ruszamy na pierwszy cel wspinaczki - Kamala (7a, 300m). Pierwszy wyciąg za 6c prowadzę OS, choć wspinanie w ogóle nie przypomina tego co oferuje nasza Jura. Brak chwytów i stopni rekompensuje naprawdę dobre tarcie. Drugi, rajbungowy wyciąg 7a przypada Łukaszowi, który urabia go również OS. Niestety kończy w deszczu i zmuszeni jesteśmy do odwrotu. Do namiotu dochodzimy chwilę przed tym jak zbliżający się mordor daje o sobie znać waląc w nas gradem i ulewą (oby tylko nie znów nie zmyło drogi!).
Po pierwszym wyciągu Kamali, chwilę przed ulewą.
Następnego
dnia, z racji, że najtrudniejsze wyciągi Kamali już znamy idziemy na
drogę, którą zareklamował nam niemiecki zespół – Shweizerzoo (7a).
Pokonania pierwszego wyciągu podejmuje się Łukasz. Niestety kapituluje
mniej więcej w połowie wchodząc w totalnie zalaną skałę. Po kilku
nieudanych próbach zamieniamy się ale ja nawet nie dochodzę do miejsca, w
którym poległ Łukasz. Po skomentowaniu gustu wspinaczkowego
niemieckiego zespołu wracamy na Kamalę. Przed nami zainstalował się już
jakiś zespół. Najprawdopodobniej przewodnik z wiekowym dośc klientem.
Prędkość pokonywania przez nich kolejnych wyciągów zmusza nas do obrania
innego celu – sąsiedzkiej Sabry (7a). Wszystko wydaje się być tak jak
powinno. Zmieniamy się na prowadzeniach, odhaczamy kolejne wyciągi.
Niestety, podczas jednego z prowadzeń mojego partnera, ten
niespodziewanie odpada a lina niefortunnie przypala mi palce podczas
hamowania odpadnięcia, Dalsza próba pokonania drogi stała się na ten
moment niemożliwa. Póki co bilans mieliśmy delikatnie mówiąc mało
korzystny - 3:0 dla przeciwnika. Morale w zespole spadały...
Trochę mokro. Shweizerzoo (7a).
21.07.2013
Czując zbliżający się koniec naszych trzydniowych wakacji w Ratikonie mobilizujemy się do odhaczenia chociaż jednej drogi. Przebijam pęcherze, które przez noc urosły mi na palcach, plastruję i szpeimy się przed Kamalą. Powtarzamy scenariusz sprzed dwóch dni wyłączając czynnik deszczu. Tym razem udaje się ukończyć drogę mimo rosnącego bólu w dłoni i goniącego za nami innego zespołu, wspinającego się w stylu AF. Po pięciu godzinach kończymy naszą przygodę z Ratikonem z satysfakcjonującym nas wynikiem 3:1 (jest bramka honorowa!). Obieramy kolejny cel – Dolomity. Jeszcze tego samego dnia na wieczór dojeżdżamy na miejsce.
23.07.2013
Dzień po zasłużonym reście nie zaczął się dobrze. Przespany na budzik, nerwowe śniadanie i przepakowywanie szpeju. W końcu mocno spóźnieni docieramy pod ścianę. Bieg pod naszą drogę (Excusez Moi 7b) w celu zminimalizowania strat czasowych zaowocował rozgrzaniem dzięki czemu od razu wbiliśmy się w ścianę. Ponieważ moja dłoń nadal nie wyglądała najlepiej najtrudniejszy wyciąg przypadł Łukaszowi. Ja co najwyżej mogłem uprawiać "fitness climbing" do 6c. Łatwe wyciągi nie sprawiały problemów ani przyjemności bo skąd tu czerpać przyjemność jak co drugi „chwyt” musisz odkładać w bezpieczne miejsce lub odrzucając go krzycząc „rooock!!!”? Wyciąg za 7b był popisowym numerem Łukasza. Same ruchy nie były może jakoś piekielnie trudne ale poskładanie wszystkich w ciągu w rosnącym przewieszenie dawało w kość – szacun! W końcu usatysfakcjonowany widziałem jak mój partner się męczy. Przed nami było jeszcze kilka wyciągów z czego jeden za 7a+, który znów przypadł Łukaszowi choć przez chwilę przeszła mnie myśl czy by nie spróbować. Wygrał rozsądek i duża szansa mojego partnera na OS. Jak się później okazało wyciąg był typowym klamiastym wiosłowaniem w przewieszeniu. Z bananami na gębach kończymy drogę i o godz. 16 wcinamy na szczycie resztki jedzenia.
Jest moc!!!
Kolejnego dnia zaliczamy nieudaną próbę na drodze Gante di mare (7a) . Chwilę po rozpoczęciu wspinania na pierwszym wyciągu łapie nas deszcz i nie puszcza do końca dnia. Zjeżdżamy do Cortiny i po konsultacjach z panią pogodynką ruszamy na drugą stronę przełęczy.
Idąc za ciosem następnego dnia zamierzamy odhaczyć kolejną "siódemkę be" o ładnie brzmiącej nazwie „Non c’e due senza te” na Piz Ciavazes. Tradycyjnie, na początku witają nas łatwe rozgrzewkowe wyciągi dojściowe w trudnościach 6c. Ścianę napotykamy na najtrudniejszym wyciągu. 10 metrowa sekwencja za 7b mieli nas do zera. Po pierwszych nieudanych próbach dochodzę do wniosku, że za mało czasu spędziłem na Różyckiego na pochylni. Panelowe, mocno bulderowe ruchy w 45-stopniowym przewieszeniu nie mają zamiaru łatwo puścić. Czas nagli a postępy niewielkie. Patentowanie sekwencji zabiera trochę czasu i najważniejszego czynnika – energii. Ostatnia próba na szczęście okazuje się skuteczną i tak po trudnej walce okraszonej niewybredynymi epitetami Łukasz wpina się do stanowiska. Dzień kończy się pozytywnie!
W trudnościach "Non ce due senza te".
Nie
odczuwając jeszcze skałowstrętu postanawiamy spróbować swoich sił na
Prizie (7b), który wg niektórych legend ma nam zaoferować ciekawe,
estetyczne wspinanie. I faktycznie, trochę mniej kruszyzny, ruchy jakby
fajniejsze. Pierwsze metry zapowiadają nie lada gratkę! Machamy wyciągi
na przemian poza tymi powyżej 7a, które z racji stanu mojej ręki robi
Łukasz. Decydujący wyciąg po pięknej walce pada sajtem. Jest moc!!!
Dochodzimy do przedostatniego wyciągu za 7a. Postanawiamy, że to ja
spróbuje. Nie jest łatwo, bulderowa sekwencja nie puszcza w pierwszej
próbie. Biorę blok i patentuję ruchy. Czuję jak powietrze gęstnieje ;-).
Kończę w drugiej próbie. Cała droga pada po 5h a my po zejściu kończymy
przygodę z z tym rejonem Dolomitów. Niestety nie jest nam dane
ekspresowo dojechać pod Cimy bo już po kilku kilometrach zatrzymuje nas
korek spowodowany wyścigiem kolarskim. Jak się później okazuje to „nasi”
nas zatrzymali organizując we Włoszech jeden z odcinków 70. Tour de
Pologne. A jakże! Z ziemi włoskiej do Polski…
Tre Cime Di Lavaredo
Mimo niedostatków pogodowych wyjazd zaliczam do bardzo udanych. W czasie 10 dni wspinania udało się zrobić:
- Kamala 7a, 300m RP – Ratikon, Szwajcaria
- Super Tagolina 7a OS – Croda da Lago, Dolomity, Włochy
- Excusez moi 7b 350m OS– Croda da Lago, Dolomity, Włochy
- Non ce due senza te 7b 350m RP – Piz Ciavazes, Dolomity, Włochy
- Priz 7b 280m RP – Piz Ciavazes, Dolomity, Włochy
PS: Na pytanie czy słynna Ryba padła odpowiadam stanowczo: nie jedna!
Janusz Cłapiński (AKG Łódź)