"Montserrat to najlepszy rejon wspinaczkowy na świecie!”
2-16 luty 2013
Siedziałyśmy w bezprzedziałowym Interregio z Łodzi do Krakowa przeglądając przewodnik wspinaczkowy po katalońskim Montserracie. Dwa grube tomy z trudem mieszczące się w plecaku przygotowanym na bagaż podręczny (25/55/30) pobudzały moją wyobraźnię skutecznie zagłuszając nieśmiały głos intuicji delikatnie sugerujący ich całkowitą nieprzydatność podczas nadchodzącego wyjazdu.
Nie minął miesiąc od powrotu z poprzedniego wyjazdu, a miałyśmy już kupione bilety do Girony i z powrotem. Najoszczędniej: bez priority boarding, bez miejsc przy emergency exit, bez wynajęcia samochodu w pakiecie i co gorsza bez zakupu walizki w promocyjnej cenie.
Szybka akcja na uczelni uwieńczona zaliczonym semestrem dodatkowo zmotywowała mnie do zaplanowania kolejnego wyjazdu, a wybór padł na górujący nad okolicami Barcelony Montserrat. Jak miałam się wkrótce przekonać, słowo „zaplanowanie” było w tej sytuacji poważnym i brzemiennym w skutki nadużyciem.
Samolot z Krakowa wystartował podejrzanie punktualnie, bez najmniejszych zakłóceń równie punktualnie wylądował w porcie docelowym. Potem szybka przesiadka na autobus do Barcelony, gdzie miało zacząć się kombinowanie. Z kilkoma nieistotnymi problemami dotarłyśmy pod wieczór do dolnej stacji kolejki, nad którą wysoko wznosił się imponujący wielkimi skalnymi ścianami Montserrat.
Wsiadając do cremallery (zielonej kolejki, na dźwięk nazwy której jeszcze długo nerwowo rozglądałyśmy się dookoła) cieszyłyśmy się, że dotarłyśmy na miejsce, że już niedługo rozłożymy namiot w pięknych okolicznościach przyrody, wejdziemy do ciepłych śpiworów i pełne optymizmu pójdziemy spać. Namiot okazał się zbędny, nie tylko tej nocy ale przez cały wyjazd. Śpiwory okazały się niewystarczająco ciepłe jak na temperatury jakimi rozpieszczał nas Montserrat. Coś się jednak zgadzało. Optymizm. Tylko on został z nami prawie do końca wycieczki.
W momencie kiedy wysiadłyśmy z cremallery, naszym oczom ukazały się sięgające do nieba zabudowania klasztorne. Zimny wiatr zacinał prosto w twarz, czterdzieści parę kilogramów bagażu ciążyło niemiłosiernie, a na moje usta cisnęło się jedno jedyne słowo, któremu mimo że powszechnie uznane jest za wulgarne, nie można jednak odmówić, że w chwilach takich jak tamta – wyraża więcej niż tysiąc słów.
Gdzie są skały? Gdzie piękne okoliczności przyrody? To nie tak miało wyglądać. Znalazłyśmy się w otoczeniu, które nijak nie przypominało klimatem wspinaczkowego outdooru i zdawałyśmy sobie dobrze sprawę, że jednym elementem niepasującym do reszty byłyśmy właśnie my.
— Macie szczęście, że mnie spotkałyście — usłyszałyśmy kilka minut później od jedynej osoby, która również zawieruszyła się w przyklasztornym entourage'u i na szczęście była z naszej bajki. — Nikt się tutaj nie wspina o tej porze roku… To znaczy, niewiele osób… Ale ja się wspinam. Montserrat to najlepszy rejon wspinaczkowy na świecie!
Wymieniłyśmy z Basią Markiewicz nieśmiałe uśmiechy. Nadzieja. O tak, tego nam było trzeba.
— Kemping?... O tej porze roku jest zamknięty… Refugio?… Też… Ale jest jeszcze jedno, prowadzi je mój przyjaciel. Tylko musicie iść prosto do góry — pokazał ręką gdzieś za siebie, gdzie oprócz nieprzeniknionych ciemności nie widać było zupełnie nic. — Zadzwonię do niego, wyjdzie po was. Inaczej trudno tam trafić, szczególnie w nocy.
Ochoczo przystałyśmy na propozycję pomocy i chwilę później uginając się pod ciężarem bynajmniej nie ergonomicznie spakowanego bagażu ruszyłyśmy w ciemność. Wiatr świszczał nam w uszach, a czarna otchłań rozciągająca się po obydwu stronach ścieżki drwiła ze świateł naszych czołówek.
Idąc zupełnie straciłyśmy poczucie czasu. Pięłyśmy się powoli do góry po kamiennych schodkach, nie wiedząc ile czasu minęło od momentu, gdy zostawiłyśmy za plecami sławny cel pielgrzymek, a życzliwa (bo to lepiej brzmi niż współczująca) twarz lokalnego wspinacza zniknęła gdzieś za zakrętem.
W momencie kiedy moje przeczucie co do tego, że musiałyśmy gdzieś zabłądzić zaczęło przeistaczać się w pewność, poczułam charakterystyczny, słodki zapach, który miał nam towarzyszyć przez cały wyjazd (a nawet dłużej). Zadarłam głowę do góry i zobaczyłam święcące w ciemnościach oczy wpatrujące się w nas z wysoka.
— Hola! — krzyknął ich właściciel. Angel, człowiek zagadka, wspinacz, zielarz, muzyk, kucharz i artysta. Zabrał od nas część rzeczy i pognał do góry. Podążając po części za nim, a po części za zapachem, przebrnąwszy przez wąskie ścieżki, schodki i skróty, zobaczyłam w oddali palące się światło.
— Barbara! Już niedaleko! — krzyknęłam do tyłu. Pamiętam wyraźnie, że odpowiedź jaką wtedy otrzymałam była dobitna i mało entuzjastyczna. Jak by jednak nie było, kilka minut później, ja, Basia i czterdzieści kilo bagażu dotarło do Refugio Sant Benet, mieszczącego się w starym opuszczonym kościele, gdzie mogłyśmy do woli korzystać z dobrodziejstw takich jak gaz, świece, zimna woda z kanistra i palący się kominek. Wszystko w cenie 5 euro za noc.
Pierwsze dwa czy trzy dni, które wówczas uznawałyśmy za rozwspin minęły nam całkiem przyjemnie na oswajaniu się z nieznanym nam dotąd zlepieńcem. Jak się później okazało, nasz rozwspin stanowił 90% całego wspinania na tym wyjeździe, jednak wtedy na szczęście jeszcze o tym nie wiedziałyśmy.
Warunki atmosferyczne nie rozpieszczały, temperatura oscylowała wokół kilku stopni powyżej zera, zimny i niezwykle silny wiatr nie poprawiał sytuacji, a śnieg, który spadł ku zdziwieniu samego Angela, można było uznać za wisienkę na niezbyt smacznym torcie.
Streszczając cały wyjazd – nie powspinałyśmy się. Udało nam się co prawda wyjść na czubek wielkiego Gorro, zużywając na 5 wyciągach śladowe ilości magnezji i imponujące ilości chusteczek do nosa, zmagając się z dodatkowym utrudnieniem, którym było donośne bicie klasztornych dzwonów skutecznie uniemożliwiające nam jakąkolwiek komunikację. Moją pamiątką po tym dniu było zapalenie ucha, Barbara za to była twarda i nie dała się tak łatwo wyeliminować z gry.
Nigdy wcześniej nie chciałam tak bardzo uciekać jak najdalej z tak pięknego miejsca. Seria niefortunnych zdarzeń, które przypadły nam w udziale jest zdecydowanie zbyt obszerna aby je wszystkie tutaj opisywać. Jednakże aby poczuć klimat naszego wyjazdu warto wspomnieć o:
- potężnej grypie żołądkowej naszego wybawiciela, która zatrzęsła schroniskiem w posadach i wystawiła również nasze żołądki na próbę,
- trudnej sytuacji materialnej, która zmusiła nas do zostania „trabajadoras” (spokojnie, spokojnie – chodziło o wynoszenie ciężkich rzeczy z klasztoru do refugio),
- niewystarczającej ilości herbaty, która sprawiła, że po kilku dniach wieczorami siedziałyśmy przy kominku trzymając parujące kubki z gorącą… wodą,
- jednej jedynej aspirynie, która po długich rozważaniach przypadła w udziale mnie jako bardziej chorej,
- „pescado” czyli wyglądających strasznie, a smakujących po stokroć gorzej kalmarach, które przyrządził nam Angel i o naszych nieśmiałych uśmiechach, które były odpowiedzią na pytanie „Smakuje wam?” – nie sposób było powiedzieć ani słowa za sprawą śródziemnomorskiego piasku trzeszczącego nam wówczas w zębach, którego dodatek z pewnością nie był przewidziany w przepisie,
- niespodziewanej nocy spędzonej na dworcu autobusowym w Barcelonie w towarzystwie, w którym nie chciałybyśmy się znaleźć już nigdy,
- (bezpodstawnym!) zatrzymaniu przez służbę celną na lotnisku w Krakowie pod zarzutem przemytu substancji psychoaktywnych.
Katarzyna Makasewicz



