"Byle co, byle gdzie"

16 listopada 2016 19:16

Piotr Żuchowski: "Byle co, byle gdzie"

(Frankenjura i Hiszpania VII/VIII 2016)


Jak jesteś w Hiszpanii i nie widzisz skał, to obejrzyj się w drugą stronę.

Jeśli nadal nie widzisz skał, to po prostu otwórz oczy.

(chyba Pratchett)



Okoliczności sesji III roku zmusiły mnie do planowania sezonu w sposób niezobowiązujący, co wywołało lekkie zgrzytanie zębami Komisji Sportowej. Podobnie jak Szanowna Komisja, liczę na to, że w nadchodzącym roku jakaś droga – wzorem sezonu ubiegłego – zatrzyma mnie na sto, a może i więcej prób, bym w podaniu mógł umieścić jakiś konkretny i ambitny cel.

Tak więc ogólny kierunek był jeden – Hiszpania, ze wskazaniem na Asturię. Domowa biblioteczka wzbogaciła się zatem o ściągnięty z zagranicy przewodnik Roca Verde. Nie chcąc katować uszu niemieckim „umcykiem” i mając dosyć Radia Nostalgic, zakupiliśmy stosowną ilość muzyki na solidne 110 km/h i z końcem lipca ruszyliśmy w drogę. Pierwszy przystanek to rzecz jasna Frankenjura, gdzie udało mi się pokoziołkować w las z urwanym chwytem. Nabrawszy w ten sposób rozpędu, kontynuowaliśmy podróż na południe. Muzyka skończyła się gdzieś pod Bordeaux. Nie popisał się szczególnie Pablopavo, oferując jedynie osiem utworów. Na szczęście szybko znaleźliśmy się w zasięgu Radio Nacional de Espana III i na falach eteru zagościł Honky Tonky Sanchez i jemu pokrewni.


Nabieramy rozpędu...


Zielona Hiszpania to nie tylko wspinanie po kaloryferach, ale przede wszystkim Picos de Europa. W pierwszy dzień restowy postanowiliśmy zaliczyć ten obowiązkowy punkt programu i wybraliśmy się na pieszą wycieczkę pod Picu Urriellu. Nie chcąc forsować auta na szutrowej drodze, zostawiamy samochód w ostatniej miejscowości, co daje nam jakieś 4 km podejścia w jedną stronę więcej. Mamy wrażenie, że jesteśmy ostatnimi podchodzącymi na szlaku, ale koniec końców w miejscu, gdzie nasze Tatry kończyłyby swój pionowy marsz do góry, wyrasta skalna kilkusetmetrowa kopuła z Orbayu 9a (u nas na pochylni miałoby to – jak wiadomo – max 8c+). Wiemy skądinąd, że gdzieś w północnej Hiszpanii działa Adaśko. Idę do schroniska po paczkę węglowodanów na zejście, tylko po to, by chwilę po wyjściu móc poczęstować rzeczonego, który pojawił się właśnie z rodziną i resztą ekipy. Ot, podczas wypadku nie zdążył obejrzeć miejsca, w które upadł. My nie dzwoniliśmy do niego, bo nie widzieliśmy sensu w takiej jego swoistej pielgrzymce, on zaś – jak sam się wyraził – nie chciał nam zawracać dupy, bo wiedział, że Bezmiar Sprawiedliwości jest świeżo po złamaniu nogi, więc raczej nie będzie forsować kończyny – mimo, że nie jest to ta karząca. Słowem, szansa, że akurat tego dnia wylądujemy razem w tym właśnie miejscu była jedna na milion – musiała zatem się spełnić (znowu Pratchett).


1 na 1.000.000


Wspinamy się przez następne dwa dni razem w Poo de Cabrales i Desfiladero de La Hermida, gdzie nie udaje mi się zrobić 8a OS. Całe szczęście Adaśko pofrunął na 7b (i to szemranym!), więc tylko wąska ścieżka i ostra roślinność powstrzymują mnie od tarzania się ze śmiechu.


Słaby „socjal” i typowe tu obfite w opad, choć krótkie załamanie pogody powodują, że postanawiamy ruszyć 500 km na południe do Cuenci. Przedzieramy się przez prowincję Leon – krajobraz jak z westernów Sergio – nomen omen – Leone. Choć nad nami lazur, to w lusterku, kilkanaście kilometrów za nami, widzimy Picos de Europa jakby ktoś szczelnie nakrył je watą. Wjeżdżamy na dwupasmówkę i przez kolejne 200 km mijamy jakąś obłędną liczbę stacji benzynowych. Stoją częściej niż ronda na nacjonalce we Francji - średnio co 5 km jedna – choć naokoło pustkowie.

Leon


Do Cuenci dojeżdżamy przed północą. Jeszcze tylko telefon do Wikipedii Krzonowania i już wiemy od Mateusza i Eli, w którą dróżkę polną skręcić, gdzie nabrać wody itp.


Przez następne dni poznajemy chyba połowę miejscowego środowiska wspinaczkowego – parkę współautorów przewodnika wspinaczkowego (kolejny nabytek do domowej biblioteczki) – poza tym sektory są nasze. Bezmiar wspina się niewiele – inkryminowana noga – więc próbujemy kupić jej jakieś mniej pijące buty. Choć to szansa jedna na milion, ale właśnie otworzyli Decathlon w Cuence, pomimo święta jest czynny i są allaroundowe Scarpy, wyłącznie jeden rozmiar, akurat 40, więc się decydujemy. Okazuje się, że są tylko do przymierzenia i jeśli chcemy, to mogą nam sprowadzić za 2 dni. Tłumaczę, że to jakiś absurd, że Bareja by się uśmiał, no bo przecież jakże znikome jest prawdopodobieństwo, że komuś będą pasowały akurat 40-ki i nie będzie musiał ryzykować, że 39,5 byłyby właściwsze, więc buty stoją wyłącznie po to, żeby klienci mogli zobaczyć, jak wygląda taki kapeć. W końcu udaje mi się przemówić do racjonalności sprzedawców i dokonujemy zakupu, zresztą na nasze nieszczęście, bo niestety w skałach wychodzi, że to wyjątkowo nieudany produkt.

Cuenca


W następny rest czeka nas więc wyprawa do Walencji – 300 km z okładem na wschód. Znamy tam jednak dobrze zaopatrzony sklep wspinaczkowy. Na miejscu okazuje sie, że akurat tydzień wakacji sobie zrobili. Odnajdujemy więc inny sklep z równie bogatą ofertą 15 minut przed jego zamknięciem – tym razem bezpiecznie stawiamy na sprawdzone Anasazi Lace-Up. Do Cuenci już wrócić nie zdążymy, no ale przecież kilkadziesiąt km na zachód jest Chulilla, więc bez trudu odnajdujemy dobrze nam znane miejsce biwakowe. Śmiejemy się, że niedługo będziemy poruszać się po Hiszpanii jak po Frankenjurze: wodę bierzemy w wiosce pod Barceloną, dobre miejsce do spania jest pod Walencją, a kosze na śmieci pod Madrytem, przy okazji można wjechać do Hueski do hipermarketu.


Cuencę opuszczamy z powodów, o których nie wspomnę, żeby po raz drugi nie popełnić lapsusu językowego godnego ministrów Waszczykowskiego i Macierewicza razem do kupy wziętych. Udajemy się do Rodellaru, ponownie przedzierając się przez bezdroża z oszałamiającą ilością niewyeksplorowanych skał. Naprawdę powinniśmy otrzymywać dotacje z UE za to, że nasi rolnicy nie obsiewają pól wapieniem. Na miejscu pojawiamy się raptem jeden dzień po tym, jak Sierra de Guara opuścił Adaśko. Przez ostatnie dwa tygodnie niezobowiązująco macam kilka razy Geminis i głównie palę onsighty na siódemkowych drogach. Zaliczamy też kilka wędrówek po Pirenejach. W jednej z turystycznych miejscowości napotykamy nowy przewodnik po rejonach wspinaczkowych po obu stronach Pirenejów. Wprawdzie tylko Francuzi potrafią zrobić tak nieczytelne topo, ale kolejna pozycja zasila domową biblioteczkę – a jakże!


Klaustrofobiczna Asturia


Jednak padło:

 

Amante de medianoche 8b RP (Cuenca)

La banda 8b RP (Rodellar)

Targa, bonita, targa 8a OS (Cuenca)

Senorita incertidumbre 7c+ OS (Cuenca)

Cindirella Man 7c+ OS (Rumenes)

Riesenslalom 9+/10- RP (Frankenjura)


Piotr Żuchowski




Robokop Kanfor Atest Biznes w kadrze Satori Druk
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Polityka prywatności.