Basia Markiewicz-Marko i Tomek Modranka: trip po Hiszpanii
2015/2016
Rok 2015 był dla mnie i dla Tomka rokiem przełomowym. Pod względem
wspinania można powiedzieć, że osiągnęliśmy progres godny Herkulesa – od
zera do bohatera. I choć ku niezadowoleniu niektórych nie zrobiliśmy
"cyfry", jesteśmy bardzo zadowoleni z poziomu, jaki udało nam się
osiągnąć. Mam nadzieję, że ta relacja podniesie na duchu tych, którzy
nie do końca wierzą w swoje możliwości i pokaże, że wspinanie może dać
mnóstwo radości na każdym poziomie, a cyfra sama przychodzi z czasem.
Pierwszym spotem, który odwiedziliśmy był Margalef,
miejsce znane chyba każdemu. Po rocznej przerwie od skał i
paromiesięcznej przerwie od panelu, zaatakowaliśmy okoliczne piątki. I
pewnie odparchacilibyśmy wszystkie połogi, gdyby pewnego wieczoru nie
odwiedził nas pan z cennikiem za parking. Nie po to przecież kupiliśmy
T4 żeby płacić za noclegi.
Skrobaliśmy się po głowach, pytaliśmy, szukaliśmy miejsca na kolejny przystanek. Padło na Chulillę, bo Siurana ponoć trudna. Choć po drodze o mały włos nie zamieniliśmy liny na crashpad w Albarracin,
to w końcu stanęliśmy przed ogromnymi pomarańczowymi ścianami licząc na
jakieś łatwe 2-3 wyciągowe drogi. Okazało się, że te "wielowyciągi" to
40-metrowe drogi, na których nasza pocięta lina 70 nijak się nie
kalkulowała. Znaleźliśmy jednak parę krótszych dróg, udało nam się nawet
umęczyć jakąś 6b, co wtedy było dla nas dużym osiągnięciem.
W ostatnim dniu wybraliśmy się z poznanym na miejscu Francuzem do kanionu, na sektor Oasis i zrozumieliśmy ogrom i fenomen Chulilli. Sam sektor Oasis jako jedyny ma parę dróg rozgrzewkowych 6a-6c, na prawo od niego jest ogroma, czarna ściana sektoru Chorreras, ("chorreras" to po hiszpańsku "tufy") na lewo zaś jest lekko przewieszony sektor El Balcon, obydwa raczej dla ósemkowiczów. My na Oasis spróbowaliśmy na wędkę kilka 6c+ i 7a+ widząc jak długa jeszcze droga przed nami.
Spragnieni towarzystwa zaczęliśmy jechać do kultowego El Chorro, gdzie miała dolecieć łódzka ekipa. Po drodze zatrzymaliśmy się na jeden niestety tylko dzień w Selli i Gandii, której do dziś nie mogę odżałować. Sella,
choć piękna i z ogromnym potencjałem wspinaczkowym i ilością wspinania
odpowiednią nawet na 2-tygodniowy wyjazd, okazała się za zimna, w Gandii
natomiast trafiliśmy na wielką zlewę. Za każdym razem kiedy
próbowaliśmy zmierzyć się z obiecująco wyglądającymi 6b,b+ po klamach i
tufach, czy też kultową V łączącą wspinanie ze speleologią, deszcz
przeganiał nas do auta na herbatę.
W końcu więc zaparkowaliśmy nasz mobilny dom w El Chorro
i choć w zasadzie cały nasz trip miał trwać 3 miesiące, to właśnie tam
przesiedzieliśmy bite 90 dni. Tam odkryliśmy, że słowa Alexa "progres
buduje się w dni restowe" powinny być na okładce każdego poradnika
wspinaczkowego, a przyrost formy musi być zawsze poprzedzony ogromnym
spadkiem. A progres moim zdaniem zrobiliśmy ogromny. Powoli przestawały
nas zaginać 6a, pojawiły się pierwsze 6b OS i próby na 6b+. Pod koniec
roku, działając nieco pod presją postanowiliśmy popracować nad
zrobieniem cyfry, tak dla świętego spokoju. Tomkowi udało się w 3.
próbie zrobić 6c+ (Heat exchange w sektorze Makinodromo), razem też udało nam się sprawnie zrealizować projekt 6c+/7a Simon ha perdido un panadero w sektorze Castrojo.
Po świątecznej przerwie wróciliśmy do zabawy na OS-ach, które sprawiały
nam najwięcej radości, zwłaszcza gdy zaczęły pojawiać się wśród nich
6b+ (wycena, w którą notabene nie mieliśmy dotychczas okazji się
wstawić). Spróbowaliśmy też wspinania wielowyciągowego – Tomek z
poznanym na miejscu Izraelczykiem zrobił drogę Barron de Rivolta (V+, 6a, 6a, 6a+, 6b, V+), potem razem wybraliśmy się treningowo na Nitti (V+, V+, V+) i Valentine’s Day (IV+, V+, V+, V, 6a, V+). Podjęliśmy też próbę projektowania – Tomek 7a Cono Paco, ja 7b Bienvenidos al circo,
co tylko potwierdziło nasze upodobania do OS-ów, które dawały realny
pogląd na progres. Żeby jednak bicki nie całkiem nam zwiędły od zabawy
na OS-ach, chodziliśmy nieraz pakować na dachu, naturalnej boulderowni El Chorro.
Pod koniec stycznia, podbudowani przez Chorro, postanowiliśmy zmierzyć się jeszcze raz z Chulillą. Po drodze, czekając aż dołączy do nas Kuba, kręciliśmy się po różnych rejonach między Malagą a Alicante.
I tak trafiliśmy do Fondon,
miejsca bardzo lokalnego. Parking pośrodku pustyni, opuszczone farmy i
pomarańczowy, dobrze obity kanion. I może zostalibyśmy tam dłużej, gdyby
na wstępie nie pozaginały nas 6a, 6b nie okazały się łatwiejsze od 6a, a
na pożegnanie V+ nie upokorzyła naszego przekonania, że jesteśmy w
formie. Uciekliśmy więc pod Alicante do Sax,
uroczej mieściny z zamkiem i sadami migdałowymi. Ponieważ sektor nie
był duży, zrobiliśmy parę dróg i pojechaliśmy 10 km obok, niedaleko Eldy, tam zostając 2 dni. Udało nam się zrobić jeszcze parę 6b, mnie też 6c w drugiej próbie. Dalej pojechaliśmy w okolice Murcji,
przepłoszeni jednak grubymi rodzinami przychodzącymi na spacer,
kolarzami i biegaczami, musieliśmy poszukać innego miejsca. Padło na Bellus, które szczerze polecam.
Tam z ulgą osiedliliśmy się na parę dni, parkując w uroczym miejscu
koło rzeki, 2 minuty od pierwszego sektora, 15 minut do drugiego.
Wspinanie tam okazało się niezwykle przyjemne, 20-25 metrowe drogi po
krawądkach dały nam sporo zabawy. Tam też wróciliśmy po dwóch dniach
spędzonych z Kubą w Chulilli, która okazała się być dla nas zbyt techniczna i drogi zbyt długie jak na trzyosobową ekipę.
W Bellus spędziliśmy ostatnie nasze dni wspinaczkowe
mając okazję zobaczyć jak Kubuś wciąga dwie 8a w drugiej próbie i bez
zająknięcia wchodzi na 7a, którą obrałam sobie za projekt. I znów
stwierdzam, że projektowanie na siłę nie jest dla każdego, bo choć droga
zdawała się być idealna dla mnie – dość krótka i mocno przewieszona, to
dużo kosztowała psychicznie mnie i mojego asekuranta. Wspinanie OS jest
dla mnie czystą formą wspinania, przyjemną dla wspinacza i
asekurującego, dającą najwięcej satysfakcji. Myślę, że im więcej OS-ów
robimy na swoim maksie, tym bliżej nam do wymarzonej "cyfry", którą bez
zbędnego obciążenia psychicznego można osiągnąć w 2.-3. próbie.
Ostatnim już miejscem, które odwiedziliśmy – już nie wspinaczkowo – było Montanejos.
Wspominam o tym, bo choć nie miałam okazji poznać tamtejszych skał, to
jednak polecam to miejsce każdemu ze względu na gorące źródła, które pod
tymi skałami płyną. Wprawdzie większość dróg wygląda bardzo
technicznie, warto to miejsce odwiedzić i w dzień restowy i pogrzać się w
błękitnej wodzie.
Przed pierwszą połową marca wróciliśmy do Polski, niezwykle zmęczeni i
opaleni. Co prawda formę na ścianie mamy naprawdę słabą, ale jest
nadzieja, że po tylu dniach spędzonych w skałach i porządnym treningu w
najbliższych miesiącach, nie będziemy znów w terenie zaczynać od V i
panikować przed każdym lotem. Do jesieni zamierzamy zapoznać się bliżej z
kampusem i spróbować swoich sił w Azji lub w Stanach.
Barbara Markiewicz-Marko
T4 brat, którego spotkaliśmy w Margalefie
Albarracin
Chulilla o poranku
Trochę Ameryki w Chulilli
Bardzo techniczna Chulilla
Łódzka ekipa w El Chorro
Tomek zjeżdża ze swojego pierwszego 6c+ Heat exchange
"Pakernia" El Chorro
Basia pakuje w El Chorro
Wielowyciąg z Izraelczykiem
Wśród swoich na Gibraltarze
Parking W Fondon, o którym przewodnik mówił "Little privacy"
Techniczne cuda w Fondon
Chulilla poziom gimbus
Głupoty w Bellus
Kolejna próba na 7a w Bellus
Urodziny w Bellus
Wymarzone pioniki w Bellus
Rodzina w komplecie