Kilka epizodów z Biegu Rzeźnika Ultra 161 km

8 lipca 2017 21:22

Kilka epizodów z Biegu Rzeźnika Ultra 161 km (16-17.06.2017): dystans, na którym ludzie wygrywają z końmi


Motto (moje własne):

W biegach ultra jedynie pierwsze 70 km biegnie się siłą mięśni.

Resztę pokonuje się siłą umysłu.

Dlatego uwielbiam biegi ultra, szczególnie gdy jestem już za 70. km.


0 km, Cisna, godz. 0:01, piątek. Mirek Bieniecki, dyrektor biegu, tradycyjnie strzela z dwururki dając sygnał do startu. Tak zaczyna się też stumilowy Western States Endurance Run (chociaż strzela ktoś inny), jeden z najsłynniejszych i najstarszych ultramaratonów na świecie, na którym początkowo ścigali się jeźdźcy na koniach; z czasem człowiek okazał się na tej trasie szybszy od konia, który nie jest w stanie biec bez przerwy. Wbrew wcześniejszym planom taktycznym ulegam emocjom startowym i biegnę wraz z innymi w tempie 5'30'' na km, stanowczo za szybko jak na dystans 161 km, który mam przed sobą. Na szczęście po 3 km kończy się asfalt i zaczynam poruszać się swoim tempem.

37 km, godz. 5:20. Mamy tu najbardziej luksusowy punkt żywieniowy na całej trasie – wbiegamy jednymi drzwiami do luksusowego hotelu Skalny w Polańczyku, gdzie czeka na nas szwedzki stół, z którego porywam jajecznicę, pasztet i twaróg, po czym zgodnie ze strzałkami wybiegamy innymi drzwiami dla uniknięcia kolizji.

45 km, godz. 6:30. Do tej pory mam dobre tempo, dużo lepsze od tego, które zakładałem, co mnie zresztą nieco niepokoi, gdyż muszę wytrzymać jeszcze prawie 120 km. W pewnej chwili ścieżkę zagradza w poprzek potężne drzewo. W czasie jego forsowania nadziewam się twarzą na ostrą, ułamaną gałąź, która przebija mi skórę opierając się o kość policzkową. Czuję jak krew spływa mi po twarzy. Na punkcie na 65. km chcą mnie zdjąć z trasy, ale jedna z wolontariuszek obmywa mi mokrą chustką twarz i okazuje się, że rana nie jest bardzo rozległa. Biegnę więc dalej korzystając z chwili niepewności personelu, co ze mną zrobić.

80 km, godz. 12:30. Rozpoczyna się długie, bardzo strome podejście dziką, niewyraźną ścieżką, która przebija się przez chaszcze. Wędrówka w górę przypomina torowanie w głębokim śniegu – co chwila zapadam się w jakichś krzaczyskach. Chyba nikt tu nigdy nie szedł poza moimi rywalami. Łapie mnie kryzys, który utrzymuje się przez następne półtorej godziny, ale wreszcie go zwalczam (zob. motto).

94 km, godz. 15:00. Biegnę po płaskiej ścieżce przez pola i spotykam piękną dziewczynę, która podaje mi swoją butelkę z piwem mówiąc, że ja bardziej tego piwa potrzebuję niż ona. Wypijam duszkiem pozostałość piwa, patrzę na nią i... zaczynam się niepokoić, czy nie ulegam halucynacjom, których często doznają górscy biegacze ultra w okolicy setnego kilometra. Na wszelki wypadek dziękuję, chociaż nie mam pewności, czy przemawiam do żywej istoty.

110 km, godz. 17:40. Mój żołądek zaczyna się buntować i dostaję mdłości. Ucieszyłem się: najwyraźniej zaczynam upodabniać się do Jurka Scotta, legendarnego ultramaratończyka, który zawsze wymiotował na 110. km stumilowej trasy Western States, gdzie wygrywał 7 razy z rzędu. Niestety nie zwymiotowałem – widać do Scotta wciąż sporo mi brakuje.

114 km, godz. 18:50. Rozpętuje się burza z silnymi wyładowaniami. Stoję na skraju lasu, a dalsza trasa ma prowadzić otwartymi polami, gdzie byłbym jedynym celem dla pioruna. Pomyślałem, że moją śmiercią narażę organizatorów na kłopoty – może nawet dostaną wezwanie do prokuratury – więc postanowiłem przeczekać, by uchronić ich przed przesłuchaniami, być może z użyciem paralizatora. Ulewny deszcz sprawia, że mam wszystko mokre łącznie z bielizną. Straciłem ponad godzinę na przeczekanie burzy, ale deszcz nie przestał padać. Ruszam dalej, lecz tempo spada mi dramatycznie: poruszam się w śliskim błocie porównywalnym z tym, którego doświadczyłem na ubiegłorocznej Łemkowynie Ultra Trail 150 km.

133 km, godz. 23:40. Kijki ciążą mi coraz bardziej w dłoniach. Wygląda na to, że słabną mi również ręce, więc mój organizm chyba zbliża się do stanu skrajnego wyczerpania. Rozsądek nakazuje, by zrezygnować z dalszego biegu. Wycofuję się – oznajmiłem wolontariuszce na punkcie i zrezygnowany zacząłem rozkładać kijki. Z kijków chlusnęła woda. Zmieniłem zdanie – powiedziałem – biegnę na pętlę 160-tki. Wolontariuszka patrzyła na mnie z niepokojem, czy nie znajduję się w stanie splątania.

144 km, godz. 3:00. Od dwóch godzin błąkam się samotnie w górę i w dół po zboczach Łopiennika. Stromizna jest jak na zejściu z Karbu do Czarnego Stawu, tyle że zamiast kamieni jest tu błotniste zbocze, po którym co chwila zjeżdżam na butach, cudem jednak nie zaliczając żadnego upadku – to chyba dzięki bogatemu sezonowi skiturowemu w tym roku. Gęsta mgła powoduje, że muszę trzymać czołówkę nisko w ręku, by móc obserwować podłoże. Zatrzymuję się na sikanie i zgodnie z zaleceniami dla biegaczy ultra świecę moim Petzlem Nao, by sprawdzić, czy nie sikam krwią. Podobno w takim przypadku zaleca się, by nie kontynuować biegu. Kolor jest jednak normalny, więc niestety nie mam wymówki, by się wycofać.

151 km, godz. 4:15. Docieram do ostatniego punktu żywieniowego. Mam dla ciebie 43 bułki – powiedział wolontariusz – spodziewaliśmy się tu 50 biegaczy, a przed tobą przybiegło siedmiu. Dodał – nikogo już tu nie będzie, bo w międzyczasie minął limit 24 godzin na 133 km i pozostali będą kierowani na krótszą trasę. Miałem ochotę zjeść wszystkie bułki, ale już po dwóch się poddałem.

155 km, godz. 5:00. Podchodzę czarnym szlakiem na Łopiennik, by zamknąć pętlę 160-tki. Pada ulewny deszcz i jest ciemno, chociaż jest prawie piąta. Organizator ostrzegał nas na odprawie przed niedźwiedziami. Z rozpaczą stwierdzam, że nie żartował: w odległości 20 m ode mnie idą dwie potężne bestie najwyraźniej z zamiarem skonsumowania mojej osoby. Na dodatek to chyba jakieś bieszczadzkie mutanty, gdyż są większe od niedźwiedzi polarnych! Po chwili oddycham z ulgą: to żubry. Z wdzięcznością myślę o nauczycielce biologii, od której dowiedziałem się na wycieczce do byłej Puszczy Białowieskiej, że żubry są roślinożerne.

165 km, Cisna, godz. 7:14, sobota. Przybiegam na metę. Wolontariuszki są zaskoczone moim stanem: twierdzą, że gdyby nie to, że jestem oblepiony błotem, to wyglądam tak, jakbym przebiegł najwyżej kilometr. Chyba euforia sprawia, że czuję się całkiem świeży i mówię im buńczucznie, że spokojnie przebiegłbym jeszcze 100 km. Jednak chwilę potem dostaję dreszczy i spakowany przez dziewczyny w folię NRC z trudem dowlekam się do samochodu oraz mam kłopoty, by do niego wsiąść. Co gorsza, muszę nim przejechać 22 km – to był jeden z najtrudniejszych odcinków licząc od startu.

Domek kempingowy w Osławicach, godz. 10:30, sobota. Po 52 godzinach bez snu kładę się spać. Budzę się zmarznięty po trzech godzinach: okazało się, że zasnąłem, zanim zdążyłem się przykryć.

Kilka danych o biegu:

– Dystans 161 km. Ja przebiegłem 165 km, bo kilkakrotnie zabłądziłem (podobnie jak większość biegaczy) i dołożyłem ok. 4 km.

– Przewyższenie 6700 m czyli ok. 2700 pięter. Średnio wychodzi prawie 17 pięter w górę i drugie tyle w dół na 1 km.

– Wystartowało 114 biegaczy, z czego 38 (w tym 3 kobiety) ukończyło trasę 140 km, a 8 biegaczy (0 kobiet) trasę 160 km. Byłem ostatni w tej drugiej grupie, ale za to jedyny wśród „dziadów” (powyżej 50 lat), który ukończył tę trasę, a było nas trzynastu.


Jacek Jachymski


Jacek Jachymski (pierwszy z prawej) na podium Biegu Rzeźnika Ultra 161 km. Fot. Ultra Lovers


Drzemka na trasie. Fot. Julita Chudko


Drzemka na trasie. Fot. Julita Chudko


Jacek Jachymski podczas Supermaratonu Gór Stołowych (50 km, +2200 m) dwa tygodnie później. Fot. Dorota Świderska, Wojciech Szota



Robokop Kanfor Atest Biznes w kadrze Satori Druk
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Polityka prywatności.