Podsumowanie sezonu 2017 w biegach ultra

16 lutego 2019 21:27

Podsumowanie sezonu 2017 w biegach ultra


Na wstępie dziękuję Akademickiemu Klubowi Górskiemu w Łodzi za wsparcie finansowe w biegach ultra w sezonie 2017. To dla mnie ogromne wyróżnienie oraz odpowiedzialność :-).

Bieganie ultramaratonów niewątpliwie zawładnęło mną na dobre. Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego kilka weekendów w roku dobrowolnie doprowadzam swój organizm do granic fizycznych możliwości, a często i tę granicę przekraczam. Nikt o zdrowych zmysłach nie decyduje się na ekstremalny wysiłek doprowadzając do płaczu z bólu i wymiotów. Nikt… chyba, że jest endogennym morfinistą, czyli po prostu biegaczem długodystansowym.

Beskidzka 160 na raty, czyli ponury początek sezonu (105 km ±5840 m)

Jechałem na ten bieg niemal pewny zwycięstwa. Zapomniałem tylko o jednym – o pokorze, której bolesną lekcję miałem niebawem odebrać. Po zeszłorocznym trzecim miejscu i pierwszym pudle w karierze cel był prosty i jasny – wygrać bieg. Około 105 km z przewyższeniem ±5840 m. Zgodnie z listą startową, pretendentów do pudła – według moich subiektywnych wyliczeń – było dwóch: ja i Wojtek Probst, do którego należy rekord trasy i który z pewnością długo nie zostanie pobity. Moją próżność połechtała informacja, że Wojtek ostatecznie zdecydował się pobiec krótszą 50-kilometrową pętlą, a ja – 100 km. No to pierwsze miejsce murowane – myślałem.

Czarna noc rozświetla się od czołówek kilkudziesięciu biegaczy. Po 30 km prowadzenia mój udział w biegu brutalnie przerywają pierwsze wymioty. Pochylony wpół wypuszczam z buzi czarną maź, która w świetle czołówki nie przypomina absolutnie niczego. Trochę się nawet przejąłem tym faktem, ale przecież jestem ultrasem, a ultrasi nie pękają. Biegnę dalej, ale ból brzucha z każdym krokiem nasila się. Zaczynają mnie mijać zawodnicy. Bez sensu. Jak będę miał szczęście, to chociaż ukończę bieg, a przecież miałem tu wygrać.

Schodzę z trasy informując o tym organizatora. Łapię stop, potem taksówkę i o świcie moje zwłoki lądują w bagażniku caddylaka. No to będę pierwszy… ale w domu.

Ultra Trail Małopolska, czyli spontany najlepsze (107 km ±6000 m)

Trudno mi streścić start w UTM 107 w kilku zdaniach. Emocje i walka, jakie towarzyszyły mi podczas tego biegu, zasługują na oddzielną historię. UTM to około 107 km o przewyższeniu ±6000 m. Piękne widoki, długie wysysające z człowieka energię podbiegi i brutalne zbiegi. Żeby lepiej wyobrazić sobie ten morderczy bieg, wystarczy zestawić z nim inną „setkę”. 116 km (błędy nawigacyjne spowodowały, że nabiłem dodatkowych 9 km) na UTM przebiegłem w 16:48:46 zajmując 2. miejsce open, podczas gdy 117 km w Ultramaratonie Podkarpackim przebiegłem w 11:42:57 (1. miejsce open). To nie tylko wyzwanie fizyczne. To przede wszystkim walka psychiczna, kiedy twarz wykręca ci się z bólu i płyną łzy. Kiedy po raz kolejny wymiotujesz ciepły posiłek, który przed chwilą dostałeś od wolontariuszy. Kiedy siadasz zrezygnowany na ziemi, bo zgubiłeś trasę i masz nadzieję, że organizator zlokalizuje cię po GPS, który dostałeś na starcie, a który tak bardzo przeklinałeś, bo „tyle to g.wno waży i po co to komu?”. Tak właśnie było na UTM. Zajęcie drugiego miejsca w tym trudnym biegu szczególnie dobrze smakuje, jeśli dodamy do tego start kilku zawodników z czołówki Polski.



Na mecie UTM 107

Sudecka Setka, czyli powrót do korzeni (72 km ±2300 m)

Ultramaraton Sudecka Setka to jeden z najstarszych ultramaratonów w Polsce. Świetnie zorganizowany z powtarzającą się co roku trasą w Sudetach. Do wyboru są dwa dystanse: 42 km i 100 km oraz tzw. Skrót. Na 72 km jeśli ktoś nie ma wystarczająco sił, by ukończyć 100 km. Klasyfikowany jest wtedy na dystansie 72 km.

Sudecka Setka to dla mnie ważny bieg, pierwsze 100 km, które w życiu przebiegłem. Wracam do tego biegu z sentymentem, a przez 4 lata do 2017 roku był obowiązkowym punktem w moim ultra kalendarzu. To tam póki co ustanowiłem swój rekord przebiegnięcia 100 km, który wynosi 10:07:34. Z każdym rokiem coraz bardziej zbliżałem się do upragnionego pudła. 27. miejsce, 7. miejsce, 5. miejsce. Matematyka nie kłamie, czwarty start musiał zakończyć się obowiązkowym pudłem.

Bieg odbywa się w czerwcu, a start planowany jest zawsze na noc, dzięki czemu temperatury są znośne i można wykręcić całkiem dobry czas. Tak miało być tym razem. Wszystko szło zgodnie z planem. Część zawodników z czoła stawki po 42 km ukończyła bieg, a ci co zostali, walczyli o zwycięstwo na dłuższym dystansie. Pierwsze 50 km nie wskazywało, aby coś spektakularnego miało się wydarzyć i pokrzyżować moje plany. Rozlokowane niemal co 10-15 km punkty odżywcze pozwalały utrzymać w dobrej formie żołądek i kontrolować pozycję w biegu, dzięki informacjom zbieranym od wolontariuszy. Ale jak to w świecie ultra bywa, nic poza bólem nie jest takie proste i oczywiste. Problemy zaczęły się o świcie gdzieś w okolicach 60 km. Ni stąd, ni zowąd poczułem dziwne kłucie w prawym kolanie. Przyzwyczajony, że ból zawsze się pojawia, trochę zbagatelizowałem problem i starałem się utrzymać równe tempo. Niestety, po jakimś czasie kolano zaczęło puchnąć, a ból ograniczać ruchomość w stawie. Przystanąłem i zrezygnowany zakląłem, jakby miało to cokolwiek zmienić. Do końca biegu jeszcze ponad 30 km, sił wciąż pod dostatkiem, a perspektywa nieukończenia coraz bliżej. Zażenowany tą sytuacją doczłapałem do „skrótu” z nadzieją, że chociaż tutaj zmieszczę się na pudle. Niestety, 4. miejsce.

Bieg Siedmiu Szczytów (240 km ± 7600 m)

240 km robi wrażenie nawet na doświadczonych ultrasach. B7S jest najdłuższym biegiem w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich odbywającego się co roku w Lądku-Zdroju. To miał być mój debiut na tak długim dystansie. Tym razem nie planowałem walczyć o pozycję na pudle. Celem było ukończenie jednego z najdłuższych biegów ultra w Polsce. Do takiego dystansu trzeba się odpowiednio przygotować. Wcześniej przyjechać, odpocząć, wyspać się na zapas i naładować węgle (czyli paliwo na co najmniej 35-40 h ciągłego wysiłku). O ile da się to zrobić bez większych problemów, o tyle nie da się przewidzieć czegoś, czego nikt nie lubi, a szczególnie ultrasi – kontuzji. Bieg sam w sobie nie jest trudny. Inaczej, przewyższenie na długości całej trasy wynosi ±7600 m, co rozkładając na 240 km nie jest czymś spektakularnym. Największa trudność tego biegu to brak snu, który powoduje gorszą koncentrację, a ta z kolei może przyczynić się do łatwego złapania kontuzji.

Długi pociąg ultrasów wystartował punktualnie o godzinie 18 z centrum Lądka-Zdroju niesiony gorącym dopingiem zgromadzonej publiczności. Właśnie rozpocząłem najdłuższą biegową przygodę w swoim życiu. 240 km walki ze zmęczeniem, brakiem snu, palącym słońcem w ciągu dnia i rześkim porankiem, który mam nadzieję będzie tylko jeden, choć limit czasu na tym dystansie wynosi aż 52 h!!! Z początku biegłem wolno, chociaż mijani zawodnicy z trasy SuperTrail 130 km mówili, że zbyt szybko zacząłem. Trudno mi było zwolnić, emocje we mnie buzowały. Mijały kilometry, grupa się rozciągnęła, nastała noc, a ja przyspieszyłem. Nocą zawsze biegnie mi się szybciej. W świetle czołówki mijałem kolejnych zawodników sytuując się gdzieś w pierwszej trzydziestce. Nad ranem zaczął padać deszcz. Dołączyłem do trzyosobowej grupki, która biegła w podobnym tempie. „Byle przetrwać noc, pocisnąć w ciągu dnia i zagryźć zęby wieczorem…” snuliśmy plany na najbliższe godziny.

Dzień wstawał leniwie, a my grzebaliśmy się akurat w błocie, które powstało po deszczowej nocy. Udało nam się przez nie przedrzeć wprost do niewielkiej wsi, za którą rozpościerały się pola, aż po horyzont. Przyznaję, że trochę mi psycha siadła, bo po pokonaniu kilku kilometrów polnych ścieżek trzeba było wdrapać się na niewielką górę. I znów zaczęło odzywać się moje kolano nadszarpnięte terenami sudeckiej setki. Snułem jeszcze plan, żeby w najgorszym wypadku doczłapać do mety SuperTraila 130 km. Niestety, moje nadzieje rozbił dobitnie asfalt, który ostatecznie wykończył moje kolano (tak, to wszystko wina kiepskiej amortyzacji w butach). Doczołgałem się do punktu żywieniowego na około 105 km i zgłosiłem swoją rezygnację z dalszego biegu. Game over.

Ultra Kamieńsk (50 km ±1000 m)

„Polacy, gramy u siebie!” – tym okrzykiem polscy kibice zagrzewają do walki piłkarzy. I trzeba przyznać, trochę wstyd wtedy przegrać. Tak czułem się przed Ultra Kamieńskiem. Po zeszłorocznym zwycięstwie i ostatnich nieudanych startach miałem ochotę odgryźć się. Wprawdzie żadni kibice nie zagrzewali mnie do walki, ale poczucie odpowiedzialności, że biegnę „u siebie” czułem (nie, nie jestem z Bełchatowa :D). Wiedziałem też, że łatwo nie będzie, ale właśnie o to chodzi. UK to trochę taki wycwaniakowany bieg ultra. Bo jedyna góra w Bełchatowie to hałda po wyrobisku węgla. Ale jak to mówią, na bezrybiu i rak ryba. Na szczęście organizatorzy zadbali o to, aby żywo z tego nie wyjść. Na 25-kilometrowej pętli (są dwa dystanse do wyboru: 25 km i 50 km) znajdziemy całe spektrum „atrakcji”. Ostre podejścia, karkołomne zbiegi, sypkie hałdy piachu i betonowe oraz asfaltowe odcinki. A smaczku dodaje podbieg wzdłuż wyciągu narciarskiego, który na trasie 50 km trzeba pokonać aż sześciokrotnie.

Start usytuowany jest tak, że po przebiegnięciu około 100 metrów zaczyna się pierwszy podbieg wzdłuż wyciągu, który – powiedzmy to wprost – ustawia biegaczy w odpowiedniej hierarchii ;-). Taktyka na taki bieg jest prosta – cisnąć od początku, potem zagryźć zęby i zrobić drugą pętlę. Proste? Proste! Po charakterystycznym odliczaniu większość wystrzeliła jak z procy. Część zawodników z 25 km i ja. Pierwszą pętlę przebiegłem na czwartej pozycji i jako pierwszy z dłuższego dystansu. Wystarczyło zacisnąć zęby i dygnąć jeszcze jedną taką pętlę. Problemem takich „krótkich” ultra jest fakt, że trzeba je biec szybko, a trudności często są skumulowane. Beztlenówka gwarantowana. Trzeba pamiętać, że łatwiej jest gonić zawodników niż uciekać przed całą grupą. Na szczęście trasę znałem jak własną kieszeń. Udało mi się dowieźć zwycięstwo, ani razu nie zostać wyprzedzonym i ustanowić nowy rekord trasy lepszy o całą minutę ;-). Poprzedni rekord również należał do mnie.

Bieg Ultra Granią Tatr, czyli witaj w świecie ultra (71 km ±5000 m)

Nikt mi nie wybaczy, że w telegraficznym skrócie opiszę start w BUGT. Dlaczego? Już po pierwszej edycji bieg ten stał się klasykiem, a trasa uznana za najtrudniejszą w Polsce. Zadziałało to na wyobraźnię ultrasów i jak można łatwo się domyślić, każdy z nich chciał zaliczyć ten piekielnie ciężki bieg. Trzecia edycja przyciągnęła tak wielu chętnych, że trzeba było spełnić dość wygórowane warunki, a potem mieć szczęście w losowaniu. Wśród 350 szczęśliwców znalazła się sama śmietanka profesjonalnych biegaczy i masa napalonych amatorów, wśród nich ja. Dodatkowo bieg otrzymał rangę mistrzostw Polski w skyrunningu, więc wiadomo było od początku, że miękkiej gry nie będzie.

71 kilometrów trasy jest bardzo wymagające technicznie; ekspozycja, dużo skał, luźnych kamieni, znaczne przewyższenia i zmienna sierpniowa pogoda. Do pokonania jest ± 5000 m przewyższenia.

Po 5 km rozgrzewkowego asfaltu w Dolinie Chochołowskiej trzeba było rozpocząć wspinaczkę w stronę Starorobociańskiego Wierchu, zaliczając kolejno Grzesia, Rakoń, Wołowiec i Jarząbczy. Dodatkowy sprawdzian wytrzymałości przygotował silny wiatr wiejący z prędkością około 80 km/h. Trudno utrzymać się na grani, a co dopiero biec w takich warunkach. Pierwszy punkt odżywczy (na całej trasie są dwa) znajduje się w schronisku na Hali Ornak. Zanim jednak do niego dotrzemy, czeka nas prawie kilometrowy zbieg (kilometr przewyższenia ;-)) ze Starorobociańskiego Wierchu, po czym trzeba wrócić kolejny kilometr w pionie na grań Czerwonych Wierchów. To „siodełko” oraz grań Czerwonych Wierchów eliminuje kolejnych zawodników. Odpadają naprawdę silni, a najgorsze jeszcze przed nami – podejście na Krzyżne i zbieg do Wodogrzmotów Mickiewicza przez Dolinę Pięciu Stawów Polskich. Fajnie? No pewnie! Szczególnie, że pechowcy ten odcinek zaliczą w totalnej zlewie, która mnie na szczęście łapie dopiero przed „betonką” na Morskie Oko. Ostatnie 15 km to już „spacerek” w deszczu do Kuźnic przez Polanę Waksmudzką i Nosalową Przełęcz.



Na mecie BUGT 2017

BUGT kończę na 20. miejscu open, co bardzo cieszy i buduje, biorąc pod uwagę, że udało mi się wygrać z takimi mocarzami jak rekordziści trasy Rzeźnika czy reprezentanci Polski w skyrunningu.

Garmin Ultra Race, Radków (53 km ± 1840 m)

Bieg w Górach Stołowych to świetne miejsce żeby zacząć swoją przygodę z ultra. 53 kilometry pomarszczonego terenu potrafią zmęczyć i obudzić w niejednym ducha rywalizacji. Przyjazna łydkom trasa sprawia, że na starcie pojawia się bardzo duża liczba chętnych. Podobnie jak przed rokiem wybrałem najdłuższą trasę. Oprócz niej są też krótsze: 24 km i 9 km. Wrześniowa aura połączona z  leśnymi duktami sprawia, że bieg należy do szybkich. Pierwsze 4 km to wspinaczka o przewyższeniu około 300 m, po czym mamy niemal 10-kilometrowy odcinek płaski jak stół. Pokonuję go szybko, starając się utrzymać pierwszą pozycję i zwiększyć dystans dzielący mnie od pozostałych. Niestety na 20. kilometrze dogania mnie „pociąg” złożony z piątki zawodników. Biegną ostro, jeden za drugim w absolutnym milczeniu, przerywanym od czasu do czasu głębokim oddechem. Staram się podłączyć pod ich tempo, ale wybija mnie to z rytmu. Zwalniam mając nadzieję, że nie pociągną tak daleko. Presja walki o pudło może skutkować błędami. Tak było tym razem. Na którymś szybkim zbiegu nadepnąłem centrum śródstopia na niewielki kamień, który spowodował ogromny ból w stopie. Wyhamowało mnie to na tyle, że w ostatecznej klasyfikacji wylądowałem na 13. miejscu open. Mimo wszystko osiągnąłem połowiczny sukces, poprawiając swój czas sprzed roku.



Garmin Ultra Race 2017

 Els 2900 Andora (70 km ±6700)

Els 2900 to jeden z najtrudniejszych ultramaratonów w Europie, w którym biegnie się parami. Tajemnicza liczba 2900 to wysokość siedmiu najwyższych szczytów Andory, przez które przebiega trasa biegu. Trudności dodaje fakt, że samemu trzeba nawigować pomiędzy szczytami – trasa nie jest zupełnie oznaczona. Jak się tu znalazłem? Trochę przypadkiem. Start w tej imprezie zaproponował mi Kamil, którego partner zrezygnował ze startu. A że planowaliśmy z Anią wakacje w Hiszpie, pomyślałem, że wracając do Polski wpadniemy na krótkie ultra do Andory. Trzeba tu zaznaczyć, że trochę zbagatelizowałem ten bieg. 70 km podobnie jak w BUGT, ale przewyższenie znacznie większe, bo aż ± 6700 m. Na barkach Kamila spoczęła nawigacja, ja miałem zająć się trzymaniem tempa. Start zaplanowany był w nocy w górach. Trzeba było najpierw dojść z całym dobytkiem do punktu startowego, czyli do schroniska w górach, a następnie po skończonej trasie zejść do miasta – taka perełeczka na zakończenie. Nie wiem czy gorsze było to, że nie ukończyliśmy biegu, czy to że w przypadku skończenia Elsu mielibyśmy schodzić o własnych siłach do miasta. Żeby wystartować w Elsie, trzeba pochwalić się sporym dorobkiem i doświadczeniem, co spowodowało, że na starcie stanęła niewielka grupka złożona z kilkudziesięciu osób z różnych krajów, tj. z Francji, Hiszpanii, Włoch, Niemiec, Austrii czy Szwecji.



„Monotonia” biegu Els 2900

Równo o północy kameralna grupa napaleńców wystartowała w stronę pierwszego szczytu. Po kilkuset metrach zorientowałem się, że gdzieś zgubiłem Kamila. W świetle czołówki próbowałem zlokalizować mojego partnera wśród mijanych zawodników. Znalazł się gdzieś przy końcu stawki. OK, w sumie nigdy nie biegaliśmy razem, więc może dobrze wspólnie dostosować tempo. Silnie wiejący wiatr i spora wysokość sprawiały, że ubrani we wszystkie możliwe warstwy nadal odczuwaliśmy przenikający chłód. „Byle przetrwać do pierwszych promieni słońca albo zniknąć z grani” pocieszałem się. Wspierani przez telefon z GPS trasy, w który wyposażyli nas organizatorzy, pokonywaliśmy kolejne kilometry. Nad ranem pojawiły się pierwsze problemy. Po kamiennych, mocno eksponowanych odcinkach oraz wychładzającej nocy szybko dał o sobie znać ON, jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny – kryzys. Rozgadany do tej pory Kamil przycichł. Oznaczało to jedno – wątpliwości, czy ukończymy bieg. Els jest bardzo charakterystyczny, a schemat trasy poprowadzony po kamienistym podłożu dość powtarzalny. Ostre wspinanie na szczyt, potem zbieg w doliny i znów wejście na kolejny szczyt i tak siedem razy. Taka powtarzalność potrafi zmiękczyć nawet najtwardszych. Kamil położył się na ziemi chcąc nabrać sił, a ja oparłem się o kije i kombinowałem co dalej. Pokonaliśmy niecałe 40 km, przed nami jeszcze prawie drugie tyle, a sił na horyzoncie nie widać. Kamil chce się poddać, ma problemy żołądkowe. Decydujemy się zejść z trasy razem, mimo że mój partner namawia mnie, żebym sam kontynuował wyłączony z rywalizacji. Dla nas Els się zakończył, chociaż wiem, że jeszcze tu wrócę.

Sezon 2017 obfitował w zaskakujące wygrane i bolesne kontuzje. Biorąc pod uwagę, że tak naprawdę nigdy porządnie nie przygotowywałem się do biegów ultra, mieszczę się w średniej krajowej. Moja forma to lata jazdy na rowerze i kilkukilometrowe przebieżki po Łagiewnikach ;-). Rok 2018 poświęciłem zawrotnie rozwijającej się karierze alpinisty przemysłowego ;-) i w związku z tym udało mi się zaliczyć tylko jeden start w sezonie. Przed nami sezon 2019, w który mam nadzieję wejdę z przytupem z… trenerem!


Janusz „Dżony” Cłapiński

AKG Łódź


Robokop Kanfor Atest Biznes w kadrze Satori Druk
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Polityka prywatności.